Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Filmy. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Filmy. Pokaż wszystkie posty

piątek, 6 grudnia 2013

The Hunger Games: Catching Fire - pozytywne zaskoczenie


Jedna rzecz strasznie mnie boli przy tym filmie. Nie ma ona bezpośredniego związku z nim samym, tylko raczej z ludźmi, którzy go oglądają. Niestety coraz częściej słyszę jakoby są to osoby, jakie nie widziały na oczy części pierwszej. Nie wiem jak dla was, ale dla mnie takie coś jest po prostu mało zrozumiałe. Mam nadzieję, że nie popełnicie tego samego błędu i na sequel czym prędzej pognacie do kina (póki jeszcze można), bo warto.

WITRAŻ FABULARNY

Zanim wezmę się jednak za Catching Fire kilka słów o pierwszej części. Jej wizerunek był krzywdzony jeszcze zanim zdążyła ujrzeć światło dzienne. Dlaczego? Ponieważ jest ekranizacją książki docelowo przeznaczonej dla młodzieży. Co więc w tym takiego złego? Cóż, powiem tylko tyle, iż podobnym ogólnikiem można by opisać sagę Zmierzch. W każdym bądź razie, gdy dzieło Gary’ego Rossa weszło wreszcie do kin, większość osób mogła przekonać się jak dobry był to film. Niby nie robił nic innowacyjnego, ale pokazał, że ekranizacja książki dla młodzieży nie tylko może nie być szmirą, ale ponadto naprawdę dobrym filmem. I za taki część pierwszą uważam. Oczywiście, spoglądając chłodnym okiem znajdzie się w nim sporo poważnych wad, ale raczej nie są one zbyt bolesne na pierwszy rzut oka. No i w sumie dopiero po tym filmie zacząłem się bliżej przyglądać Lawrence jako aktorce (szczególnie po udanej roli w X-Men: Pierwsza klasa).

Jak to dwie kolejne części?

Po tym wszystkim co powyżej napisałem, jestem gotowy aby nakreślić jak się sprawy mają w sequelu. Postaram się to zrobić bez nawet najmniejszego spoilera więc w razie czego, nie ma strachu. Zaczynamy dokończeniem zaległości z części pierwszej czyli poruszeniem tamtejszych wątków. Ogółem przez pierwszą połowę mamy do czynienia głównie z psychologią głównych bohaterów, polityką i naprawianiem tego co pomijała poprzedniczka. Dla wielu osób może się to wydać straszliwie nudne i zdaję sobie z tego sprawę. Jak dla mnie, taka lekko przegadana pierwsza połowa wypadła dobrze. Buduje napięcie do zbliżających się wielkimi krokami wydarzeń wprowadzających do całości akcję, rozwija sylwetki bohaterów, wprowadza nowych, rozbudowuje wątki... takie momenty są po prostu fabule potrzebne, szczególnie tutaj.

Jennifer kolejny raz wypada znakomicie


Po zwycięstwie w Igrzyskach śmierci (nie przepadam za tym tłumaczeniem, ale niech będzie) główni bohaterowie: Katniss i Peeta zdobywają sławę. Muszą wygłaszać przemówienia, pocieszać rodziny poległych, zachwalać panujący w państwie reżim i dostarczać świeżych newsów z życia zakochanych zwycięzców. Jak nietrudno się domyślić, żadnemu z dwójki protagonistów takie zachowanie nie jawi się jasnymi kolorami, zwłaszcza bacząc na fakt, iż coraz wyraźniej widać jak system Kapitolu upada, a co za tym idzie, ludzie się buntują. Co gorsza władza uważa, że winowajcami sprzeciwień systemowi są właśnie zwycięzcy Igrzysk. 

Autentyk: w filmie nie ma Lady Gagi

Nie powiem, fabuła jest dobra i bardzo sensowna, po czasie to zauważyłem. Mamy tutaj logiczny ciąg przyczynowo skutkowy, więc nie ma mowy aby narzekać na nieścisłości. Pewnie duża w tym zasługa bestsellerowej serii książek z którymi jeszcze nie miałem do czynienia, a na których całość jest oparta (bo lepiej czytać kolejny raz Kinga, echh...), ale i tak, historia jest o wiele lepsza niż w pierwszej części. Nie ma bata, wyciągnięto chyba wszystkie wnioski jakie do wyciągnięcia były po babolach części pierwszej i dostarczono wysokiej klasy scenariusz. Dodatkowo, druga połowa filmu zapewniła mi takie napięcie i wczuwkę, że po prostu nie mogłem tego nie odnotować.

Obie wersje tej sukni są wspaniałe. Zrozumiecie po seansie.

NIE IGRAJ Z OGNIEM

Mając fabułę z głowy, dalej wypada skupić się na ludziach biorących udział w produkcji filmu. Zacznę od reżysera: jest nim Francis Lawrence. Nie wiem dlaczego z tego stanowiska wywalono Gary’ego Rossa, ale ja po nim płakał raczej nie będę. Gdybym miał obstawiać powód zrezygnowania z Rossa inny niż pieniądze, zwróciłbym na pewno uwagę na jego nikłe doświadczenie w filmach akcji. Co zatem z Francisem? Ma on na swoim koncie dwie całkiem udane produkcje, które zna wiele osób, mianowicie Jestem legendą ze Smithem i Constantine’a z Reeves’em.

Patrz i ucz się, Josh

Co ciekawe udało mu się nawet obsadzić to beztalencie Pattinsona w całkiem przyzwoitej roli kręcąc Wodę dla słoni (jeśli ktoś potrzebuje argumentacji na temat mojego zdania o Robercie innej niż saga Zmierzch niech obejrzy Cosmopolis czyli jeden z najgorszych filmów jakie w ogóle, kiedykolwiek widziałem). Jak więc nowy reżyser wypada tutaj? Całość jest świetna, więc sami możecie sobie odpowiedzieć. W obsadzie oprócz coraz lepszej Jennifer Lawrence w roli głównej (od jakiegoś czasu zacząłem poważnie uważać ją za bardzo utalentowaną aktorkę, szczególnie po Silver Linings Playbook), której nie mam nic do zarzucenia, jest jeszcze Josh Hutcherson i na nim chwilę przystanę.

Brutalnie pominięty wątek powraca w sequelu

Przyznaję, mam do niego jakieś uprzedzenie. Po szmirach pokroju serii Journey czy Mostu do Terabithii niezbyt przyjemnie mi się go ogląda. Wkurzał mnie w pierwszej części i wkurzał mnie też tutaj acz troszkę mniej. Po pierwsze przez cały czas wygląda jakby był, no nie wiem... smutny. Serio ciężko mi to opisać. Po prostu nie ujrzymy na jego twarzy determinacji, wściekłości czy strachu bo autentycznie cały czas wygląda jakby był pesymistycznym pesymistą. Smutnym pesymistycznym pesymistą. Troszkę na ekranie jest także Woody’ego Harrelsona i autentycznie lubię jego kreację w tym filmie. Ten myk w oku i ta szarmanckość sprawia, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Żałowałem, iż malutko miejsca pozostawiono Jenie Malone – aktorce, której raczej z dobrymi filmami nie kojarzę, ale tutaj rozwija skrzydła. Kto by pomyślał, iż odnajdzie się w roli niestabilnej psychicznie i narwanej babki z toporem. Reszty aktorów (no, był jeszcze Sam Claflin i wypadł nieźle) albo jest mało, albo się na nich nie skupiamy.

Druga połowa filmu to już czyste napięcie

YES, YES & YES

Muzyka jest tutaj elementem o którym niestety zapomina się po wyjściu z kina i raczej można go ocenić dopiero po odsłuchaniu soundtracku. Z takich bardziej pierdół/szczegółów chciałem zwrócić uwagę na genialne kreacje, które pojawiają się w filmie. Co rusz, gdy fabuła rzucała bohaterów na jakieś uroczystości nie mogłem napatrzeć się na ich przepięknie zaprojektowane stroje. Wyobraźnia działała tutaj na pełnych obrotach, jak sądzę. Efekty specjalne też są OK, po pierwsze mamy ich dość sporo, po drugie zostały dobrze zrealizowane. Nie ma wrażenia sztuczności i nie jesteśmy zasypywani wybuchami na siłę.

Cóż, lekko oklepany tyran


Czas na finalny werdykt. Powiem to od razu i nie będę owijał w bawełnę, sequel bije na łeb część pierwszą. Poprawiono tutaj chyba wszystko co dało się naprawić i dostarczono wysokiej jakości rozrywki. Mamy więcej efektów, lepszą fabułę, bardziej rozwinięte postacie, więcej dialogów, wprowadzania w świat. Jest więc więcej i lepiej, zachowując przy tym klimat pierwszej części. Zatem jeśli wspomniana pierwsza część już jest wam znana, to koniecznie ten film obejrzyjcie, nie powinniście żałować. Chyba, iż wkurzy was tak jak mnie to, iż całość urywa się w połowie i jak widać za rok czeka mnie kolejne spotkanie z The Hunger Games.

wtorek, 20 sierpnia 2013

Don't worry, be happy - Silver Linings Playbook


Co będę owijał w bawełnę. Zazwyczaj, nie oglądam zażarcie komediodramatów, a do kina staram się chodzić tylko na naprawdę wartościowe filmy. Czy można takowym nazwać ten? Cóż, jestem… pozytywny.

Film Davida O. Russela (swoją drogą, nie zasłynął wcześniej w komediodramatach, wyreżyserował między innymi Fightera z Mark Wahlbergiem i Christianem Balem) opowiada o młodym mężczyźnie imieniem Patrick, który przyłapując swoją żonę na zdradzie, prawie zabija jej kochanka, przeżywa traumę i tym samym trafia do szpitala psychiatrycznego.

Gdy wreszcie układa sobie wszystko w głowie i doktor uznaje, iż czuje się względnie lepiej może wreszcie wyjść z psychiatryka i wrócić do domu. Przy układaniu swojego nowego życia rzutuje mu prosty cel: odzyskać swoją żonę Nikki, do której to, ma zakaz zbliżania. Zaczyna systematycznie biegać, czytać i oczywiście wciąż regularnie chodzi na terapię. Podczas niezbyt szczęśliwej kolacji u kumpla spotyka Tiffany (w tej roli zobaczymy Jennifer Lawrence, niektórzy mogą kojarzyć ją z roli Mystique w najnowszych X-Menach czy Igrzyskach Śmierci), która jest równie szurnięta (jeśli nie bardziej) jak on sam.



Mamy zatem załamanego głównego bohatera, depresję, łykanie tabletek, kłótnie rodzinne, wahania nastrojów, czyli ogółem niezbyt szczęśliwe skutki choroby psychicznej i raczej małą chęć zawierania nowych znajomości. Jak na złość Pata cały czas napastuje Tiffany, która usilnie szuka sobie przyjaciela.

Nie zamierzam się tu o wątku romantycznym nazbyt rozpisywać, ale wiedzcie, że jest poprowadzony nad wyraz dobrze (powiedziałbym nawet, że o wiele lepiej niż w nie jednym filmie skupionym głównie na miłostkach głównego bohatera), potrafi rozbawić jak i zasmucić. Spodobało mi się także to, że nie był on tak nachalny i głupawy jak w niektórych kasowych filmach (często wygląda to mniej więcej tak: bohater znajduje dziewczynę, znają się kilka dni, pocałunek, koniec filmu), a był przede wszystkim wiarygodny.

Dodany obrazek

Początkowo zachowujący dystans bohater w końcu zaczyna rozumieć (z małą pomocą psychologa), że jego jedyną drogą do Nikki jest właśnie szurnięta znajoma, która po śmierci męża także została wylana z pracy (nie powiem wam za co, sami zobaczycie…). Postanawia napisać dla byłej żony list i przekazać go właśnie Tiffany. Tyle tylko, że ona też dobry wujek nie jest i żąda czegoś w zamian. W tym wypadku, partnera do tańca.

Ten film ma takie coś, iż mimo że kolejne sceny bywają przewidywalne, a zakończenie też niespodzianką nie jest, ogląda się go z zaciekawieniem. Na pewno sporą cegiełkę dokłada do tego dobra obsada i ponowne wystąpienie duetu Bradley Cooper i Robert De Niro (wcześniej grali razem w filmie Jestem Bogiem, swoją drogą polecam obejrzeć) jak i wspomniana już Jennifer Lawrence czy Jacki Weaver (ja pamiętam ją głównie z filmu Królestwo zwierząt).


Szczerze mówiąc zdziwił mnie trochę wybór do głównej roli aktora znanego widzom pewnie głównie z obu części Kac Vegas, ale moje obawy jak się okazało były bezpodstawne. Gra aktorska jest po prostu wyśmienita, główne i drugoplanowe postacie grają świetnie i są bardzo wiarygodne. Bradley niejednokrotnie potrafi rozśmieszyć swoją szczerością (do bólu), ale sceny napadów szału czy smutku, również wypadły znakomicie (chociaż trochę ich mało).

Ponarzekałbym tutaj trochę na bohaterów z trzeciego planu. Niestety, dosyć wyraźnie odstają od reszty. Z drugiej strony, nie jest to całkowicie wina aktorów, bo o ile reżyser potrafi nam dobrze przedstawić rodziców głównego bohatera, to jego przyjaciół, znajomych czy rodzeństwa, już niekoniecznie. Nie dość, iż wchodzą one na ekran zdecydowanie za późno to niespecjalnie czuć żeby bohatera coś z nimi łączyło. To niestety dość spory minus, postacie poboczne zdecydowanie można było wykorzystać lepiej.


Nie muszę chyba mówić, że nad całym filmem cały czas wisi widmo ostatecznej konfrontacji byłej żony Pata, jak i jego samego. Cóż, wątek miał potencjał żeby zakończyć film mocną woltą, ale chyba reżyser nie bardzo miał pomysł jak to wykorzystać. Niby mamy to spotkanie po latach, ale uwierzcie raczej nie będziecie tym usatysfakcjonowani. W każdym bądź razie ja nie byłem, a film miał predyspozycję, aby także tą rzecz rozwiązać dużo lepiej. Szkoda, że tak mało dowiadujemy się o przeszłości Patricka (na sequel raczej bym nie liczył).

Moglibyśmy przecież zobaczyć jak jego małżeństwo pomału się rozpadało doprowadzając w końcu do tragicznego końca. Na pewno jeszcze bardziej ułatwiłoby to zżycie się z głównym bohaterem filmu i dużo wniosło. Muszę za to przyznać, iż bohaterów łatwo polubić, bo jak wcześniej pisałem, są bardzo wiarygodni. 

Dodany obrazek

Film nieraz wywołuje w widzu empatię, może nawet lekkie wzruszenie, czyli dość dobrze działa na nasze emocje. Bez wątpienia jest to też jeden z jego największych atutów. Nie tylko sprawia przyjemność z oglądania i działa na uczucia, ale równie umiejętnie potrafi wprawić w refleksję. Patrick nie raz zarzuci jakąś złotą myślą, a fabuła skupia się w równym stopniu na przyjaźni Patricka i Tiffany, jak i byciu pozytywnie nastawionym do życia.

Cóż dochodzimy wreszcie do zwieńczenia, które jest… takie sobie. Przede wszystkim jest maksymalnie przewidywalne. Nie chcę zdradzać zbyt dużo, ale za bardzo nie ma czego. Sądziłem, że scenarzyści przywalą na koniec z całą mocą, przez co film będę pamiętał latami. Tak się nie stało i dostaliśmy typowe, przewidywalne zakończenie, które nie ma nic wspólnego ze słowem dramat plus obowiązkowy monolog głównego bohatera zaraz przed napisami.


Może nie powinienem na to narzekać, bo pewnie większości osób, które chodzą do kina przede wszystkim żeby się rozerwać to się spodoba. No trudno, nie jestem zwolennikiem przewidywalnych zakończeń i uważam, że ten film zasługiwał na coś lepszego. Film pozostawia w ustach słodki smak, a liczyłem na trochę goryczy.

Trochę ponarzekałem, parę rzeczy można było rozwiązać lepiej, ale ogółem jestem zadowolony. Najbardziej bałem się tego, że David O. Russel złapał się szczerze mówiąc bardzo oklepanej historii (chociaż Fighter też oryginalnością nie grzeszył, a oglądałem go z zaciekawieniem) i tego, że nie da rady dodać do niej zbyt dużo od siebie.

A tak dostałem bardzo, bardzo dobry, inteligentny film, któremu jednak do ideału trochę zabrakło. Pewnie wiele osób po lekturze tego tekstu już wyciągnęła wnioski czy film jest dla nich czy też nie, ale od siebie dodam tylko: polecam!

niedziela, 18 sierpnia 2013

Na tropie Osamy Bin Ladena - Zero Dark Thirty


Hmmm, poszukiwania Osamy Bin Ladena, terroryzm. Tematy dosyć świeże, nie zgodzicie się? Ale co nowego można pokazać, skoro historia jest przewidywalna? Znowu piękną, bohaterską Amerykę? To ja chyba podziękuję. Tak właśnie myślałem przed pójściem na ten film. Grubo się myliłem.

Mocną scenę mamy już na początku. Przed oczyma mamy czarny obraz, a w tle słychać nagranie z 11 września. Mimo że na ekranie nic nie ma to rozpaczliwe krzyki ludzi wiedzących, iż nie ma dla nich ratunku, wywołują ciarki na plecach. Potem przenosimy się do Pakistanu, ale akcja ani na chwilę nie zwalnia. Film doskonale stopniuje napięcie, dzięki czemu nie wiesz czy w następnej scenie coś wybuchnie, ktoś zginie czy po prostu nic się nie stanie. Jak wiemy wszystko obraca się wokół poszukiwań Osamy Bin Ladena. Co oczywiste, drogę do niego trzeba sobie zrobić samemu. Nie przebierając przy tym w środkach. Jeśli obawiacie się, że dostaniecie kolejną bajeczkę o ratowaniu świata przed złymi terrorystami, to wiedzcie, iż możecie spać spokojnie, nie ma tutaj zbyt dużo patosu (może nawet wcale). Jest za to torturowanie więźniów w celu pozyskania kolejnych strzępków informacji, dochodzenie, domysły, kolejne ataki terrorystyczne i tak dalej.

 

Pieczę nad całymi poszukiwaniami sprawuje Maya (grana przez Jessicę Chastain), która jest przy okazji główną bohaterką. I tutaj bym na chwilę przystanął. Mimo, że aktorka urodziła się w siedemdziesiątym siódmym wygląda strasznie młodo i mnie osobiście kłuła w oczy. Nie twierdzę, iż źle gra, bo większość scen wypadła dobrze, ale jej „groźność” czy natłok przekleństw już autentycznie przeszkadzały i nie pozwalały się z nią zżyć. W każdym bądź razie mnie, chętnie poznam też wasze opinie.

Z czasem nieporadna z początku dziewczyna zaczyna być jedyną osobą, która faktycznie skupia się na głównym celu poszukiwań. Amerykanie raczej się nie pierniczą i swoich informatorów z łapanki nie traktują zbyt pobłażliwie. Nie ma co spekulować, traktują ich po prostu gorzej niż zwierzęta (scenarzyści nawet nawiązują do tego w jednej ze scen). Pomijając już całe jojczenie władz USA na ten film, nie wygląda to zbyt dobrze. Cóż cel uświęca środki, jak mówią.


Dodany obrazek

O ile reżyserka nie zasłynęła w przeszłości niczym szczególnym (może poza The Hurt Locker z Jeremym Rennerem, który zagrał niedawno Sokole Oko w Avengers), to widać, że takie filmy ma obcykane. Obraz wywołuje w widzu żywe emocje i zaspokaja przy tym (w pełni uzasadnioną) żądzę akcji. Może i nie jest ona zbyt spektakularna, bo nie uświadczymy tutaj strzelanin co pięć sekund, ale to co jest w zupełności wystarcza. Takie sceny nadrabiają swoją intensywnością. Na drugim planie ujrzymy między innymi Jasona Clarke’a (co ciekawe spotyka się z wspomnianą już Jessicą Chastain na planie po raz drugi, wcześniej grali razem w filmie Texas: Pola Śmierci z gwiazdą Avatara, Samem Worthingtonem w roli głównej), Joela Edgertona (między innymi Królestwo Zwierząt, Coś, Wojownik) czy Marka Stronga (całkiem niedawno mogliśmy zobaczyć go w filmie John Carter). Aktorzy raczej nie wspinają się na wyżyny, ale jest dobrze. Niestety nie ma tutaj specjalnie zapadających w pamięć postaci. Dlaczego? Ponieważ reżyserka postanowiła skupić się przede wszystkim na opowiedzeniu głównego wątku nie zawracając sobie i nam głowy lepszym przedstawieniem bohaterów. Trochę szkoda, ale trudno nie wszystkim jest to potrzebne, zwłaszcza zważając na fakt, że historia jest opowiedziana tak znakomicie.


"
Obraz wywołuje w widzu żywe emocje i zaspokaja przy tym (w pełni uzasadnioną) żądzę akcji

Nawet w tak dobrym i dopracowanym filmie znalazło się jednak parę elementów, jakie niezbyt mnie zachwyciły. Po pierwsze, niepotrzebne rozdzielenie filmu na części. Pojawiające w pewnych odstępach czasu plansze tytułujące z grubsza to, co się będzie teraz w filmie działo, nie są raczej przeze mnie lubiane. Rozumiem, że przeskoki akcji/czasu były konieczne, ale może niekoniecznie w tej formie. Druga rzecz, trochę szkoda, iż tak malutko dowiadujemy się o motywach działań głównych antagonistów. Przecież śledztwo trwało 12 lat, to chyba można by nad nimi trochę pospekulować? Parę tego typu refleksji raczej by nie zaszkodziło. Następna rzecz, w pewnym momencie filmu mamy wrażenie, że USA nie robi NIC, aby popchnąć poszukiwania do przodu. Kłótnie i inne takie duperele. Groźny terrorysta na wolności, a CIA zajmuje się ochrzanianiem swoich pracowników? Mimo wszystko, w obliczu faktu, że raczej każdy film swoje nieścisłości ma, mogę parę zgrzytów wybaczyć. Szczególnie w obliczu tak dobrze opowiedzianej historii (wiem powtarzam się, ale wszystko jest naprawdę dobrze wyreżyserowane).

Dodany obrazek

Dochodzimy w końcu do momentu kulminacyjnego, czyli spotkania z samym Osamą. Cóż tutaj mam jeden problem, bo z tego co wynika z filmu, Amerykanie wybierając się na misję, nawet zbyt dobrze nie wiedzieli czy zastaną swój cel, a gdy wreszcie docierają na miejsce zachowują się jakby od dawna wiedzieli, kogo się tam spodziewać. Nie zrozumcie mnie źle, bo pomijając ten babol końcówka jest świetna. Odpowiednio gromadzi emocje, jakie narastały przez cały film i naprawdę budzi ciekawość, chociaż zakończenie większość osób zna. Chyba to nie będzie spojler jak napiszę, że jest nim śmierć samego Bin Ladena, kilku członków jego rodziny i wspólników. Czy scenarzyści pokazali to prawidłowo? Tak, wszystko wygląda dobrze i mógłbym uwierzyć, iż prawdziwa operacja została przeprowadzona podobnie. Jest wszystko, co trzeba: noktowizory, broń z tłumikami, wysadzanie drzwi, obserwujący wszystko z góry snajper i żądni krwi żołnierze. Może i nie wiem jak takie coś przebiega w realu, ale na filmie wygląda OK. Zwykle po śmierci głównego złego, w większości filmów nie ma już nic ciekawego, ewentualnie jakiś monolog czy coś i lecą napisy. Cóż tutaj była kolejna rzecz, która mi się nie podobała. Nie znoszę, gdy film na końcu raczy mnie jakimiś krótkimi notkami, nawet jeśli to dokument (oczywiście ten film to nie jest dokument), chociaż jedna szczególna notka odnośnie głównej bohaterki nieźle mną wstrząsnęła. Nie zdradzę, obejrzyjcie.

"
Trochę szkoda, ale trudno nie wszystkim jest to potrzebne, zwłaszcza zważając na fakt, że historia jest opowiedziana tak znakomicie.

Ten film jest bez wątpienia świetny. Myślę, że spodoba się nawet osobom, które tą historię znają na pamięć. Nie przesadza z patosem, wywołuje żywe emocje i ma satysfakcjonujące zakończenie (w sumie, nie mógł się za bardzo skończyć inaczej…). Jest nawet polski akcent, wywołujący miły uśmiech na buzi (chociaż pewnie nie wszystkim…). Raczej te kilka baboli, które wspomniałem nie wpływa zbytnio na odbiór. Zdecydowanie Polecam!

piątek, 9 sierpnia 2013

Koniec watahy - Kac Vegas III


Nie ma co ukrywać, ten film to skok na kasę. Nikt się tego nie wstydzi i za bardzo tym nie przejmuje. Czy to oznacza, że reżyser poszedł po linii najmniejszego oporu i po raz trzeci zafundował nam to samo? Bo w sumie, zrobił to bądź nie, obraz na siebie zarobi. Jakie jest więc Kac Vegas III? Hmmm, śmieszne.


Wataha powraca

Najpierw trochę historii. Część pierwsza wyszła w roku 2009 i okazała się ogromnym hitem. Jak na niezbyt oryginalną komedię zarobiła na siebie kupę forsy. Pomijając prosty (niektórzy rzekliby, prostacki) humor, przewidywalną fabułę i idiotyczne sytuacje, w jakich znajdują się czasem główni bohaterowie – film jest luźny i można oglądać go z dużą przyjemnością. Oczywiście, jeśli podejdziemy do niego z odpowiednim nastawieniem i bez wygórowanych oczekiwań. Jako, iż, jak pisałem, część pierwsza okazała się sporym sukcesem producent postanowił kuć żelazo póki gorące i dwa lata później zafundował nam sequel – Kac Vegas w Bangkoku (serio, nie wiem co za geniusz na to wpadł, jakby nie można było nazwać tego filmu po polsku po prostu Kac Vegas II).

Cóż, ludzie którym nie podobał się oryginał raczej nie mieli tutaj czego szukać. Poza zmienionymi realiami (chociaż mam tu na myśli głównie miejsce akcji) i kilkoma nowymi (i nic nie wnoszącymi) bohaterami dostaliśmy w sumie to samo co poprzednio, tylko w innej panierce. Były osoby którym się to nie spodobało, ponieważ tak wyraźny brak pomysłowości scenarzystów mógł trochę dawać się we znaki, jak i ludzie jacy z przyjemnością oglądali kolejną porcję gagów i łatwego w odbiorze humoru (i ja do nich należę), nie zawracając sobie zbytnio głowy niuansami scenariusza.

I wreszcie dochodzimy do części trzeciej, tym razem na szczęście, bez podtytułu. Niby to, że dostajemy ten film znów bardzo szybko i nic nie wskazuje na to abyśmy tym razem mieli dostać coś nowego, podobał mi się. Naprawdę. Gdybym miał zagłębiać się w sens fabuły, przedstawienie postaci (szczególnie tych nowych) czy inne tego typu bzdety jakie przy komediach są w sumie zbędne, to nie zostawiłbym na dziele Todda Phillipsa suchej nitki (no może trochę przesadzam, ale o tym zaraz). Ale zważając na fakt, iż ten gatunek koncentruje się przede wszystkim na tym, aby rozbawić widza, nie widzę powodów abym miał to zrobić. Jak już mówiłem, żarty i humor są tutaj bardzo proste i co za tym idzie, łatwo przyswajalne. Nie wszystkim musi to pasować, lecz jeżeli mamy ochotę obejrzeć jakiś luźny film razem z przyjaciółmi, wspólnie się śmiejąc i komentując rozmaite gagi, Kac Vegas III (zresztą poprzednie części także) nada się do tego znakomicie.

Dodany obrazek

Trzy razy tak

Tym razem zaczynamy trochę inaczej. Zamiast ślubu mamy pogrzeb, a przez cały film nasi główni bohaterowie pozostają całkowicie (choć czasem to uczucie może zaburzać ich niezbyt odpowiedzialne zachowanie) trzeźwi. Można by orzec, wielka zmiana. Mimo to zachowano typowy dla serii klimat totalnego bagna w jakim tkwią protagoniści. Z więzienia ucieka Chow, a Doug zostaje porwany (swoją drogą, dlaczego Justin Bartha musi zawsze w jakiś sposób być odcięty od wydarzeń z głównego wątku? Czy zamknięcie trylogii to nie idealny moment żeby w pełni wykorzystać potencjał całej obsady?). Aby odzyskać przyjaciela, Phil, Stu i Alan muszą odzyskać złoto, które Chow ukradł jednemu z mafijnych szejków. Chyba nie muszę mówić, że kończy się to niezbyt dobrze? Jak dokładnie? Tego nie zdradzę, zobaczycie sami.

To co może być największym problemem tego filmu to liczne nawiązania do poprzednich części. Oczywiście, dla kogoś kto się z nimi zapoznał będzie to doskonała podróż wspominkowa, ale dla osób jakie z trylogią mają do czynienia pierwszy raz (nie wierzę, że każdy kto idzie do kina jest z nią zapoznany) duża ilość z tych nawiązań i smaczków będzie po prostu niezrozumiała. Niby, jako osoba znająca poprzednie części, nie powinienem na to narzekać, ale zważając na fakt, iż pomiędzy Kac Vegas i Kac Vegas w Bangkoku ciągłość fabularna była tak mała, że po kilku zabiegach można by zamienić je miejscami, niezbyt mi się to podoba.

Dodany obrazek

Aktorzy, aktorki, obsada

Gra aktorska stoi jak zwykle na bardzo wysokim poziomie. Ed Helms (mówcie co chcecie, ja pamiętam go wyłącznie z tych filmów) jako Stuart Price jak zwykle bawi swoją nieporadnością i skłonnościami do paniki. Ken Jeong jako Chow to jedna z mocniejszych stron obrazu, jego mimika i zabawa własnym głosem nieodmiennie bawi, a aktor nawet zbytnio nie musi starać się aby tak było. Zach Galifianakis jako Alan Garner to z kolei ktoś, bez kogo cała trylogia straciłaby połowę (jak nie więcej) swojej atrakcyjności.

Co ciekawe, przed Kac Vegas, nie realizował się on jako komik, dopiero po sukcesie owego filmu odkrył w sobie ogromny talent komediowy. Ale wracając: jest on bez dwóch zdań najmocniejszym elementem jaki reżyser miał w swojej układance. Czynnie uczestniczy w akcji, cały czas żartuje, wygłupia się, a mimo to widz ma wrażenie, iż robi to całkowicie naturalnie, tak jakby efekt śmiechu był przez cały czas niezamierzony. Majstersztyk. Od całej tej paczki zdecydowanie odstaje Bradley Cooper. Serio, lubię tego aktora (szczególnie w Silver Linings Playbook czy Limitless), ale w poważniejszych rolach. Najzwyczajniej w świecie nie pasuje mi do komedii, a dodatkowo nie ma jakiegoś swojego indywidualnego charakteru, który wyróżniałby go na tle reszty.

Jeśli chodzi o dalszy plan, tutaj już nie jest zbyt różowo. Niby mamy miszmasz postaci występujących w poprzednich odsłonach, ale żadnej z nich nie poświęca się zbyt wiele czasu i uwagi. Wygląda to tak jakby reżyser z góry założył, że wcześniej zostało o nich powiedziane już tak dużo, iż wystarczy o nich od niechcenia napomknąć. Cóż, wyprowadzam wszystkich z błędu, ani teraz, ani wcześniej, poboczni bohaterowie mają nikły wpływ na historię, a szczytem tego czego się o nich dowiadujemy często jest imię i nazwisko. Szaleństwo normalnie. Niby fabuła powinna się koncentrować głównie na watasze i temu jak ścigają Chowa, ale skoro już reżyser chce z nami powspominać (więc koniec końców, jakby nie patrzeć, nawiązania do poprzednich części leżą na wszystkich gruntach) niech zrealizuje to porządnie. Wtedy nikt nie będzie narzekał. Bo teraz wygląda to tak, iż gdybym nie znał wcześniejszych filmów, nie wiedziałbym nawet, że bohaterowie są żonaci. Chyba coś tu nie halo, skoro śluby głównych bohaterów były motorem napędowym poprzednich części.

Dodany obrazek

Uśmiałem się

Na początku chwaliłem, potem trochę narzekałem, ale finalnie, oglądałem z przyjemnością. Na Kac Vegas nie idzie się dla fabuły, głębi czy innych takich głupot, nieistotnych przy komediach, tylko aby się rozerwać. Pośmiać się (oprócz dorosłych, film ogląda także bardzo dużo ludzi młodych, więc jak najbardziej wybaczam tutaj prosty humor, zwłaszcza, że się sprawdza) i z uśmiechem na ustach opuścić kino. Jeżeli chcecie obejrzeć ten film, a podobały wam się poprzednie części – pędem do kina. Jeśli nie mieliście wcześniej do czynienia z trylogią, obejrzyjcie sobie poprzednie części i sami oceńcie czy ten rodzaj komedii wam pasuje. A natomiast, jeśli mieliście z filmami do czynienia i w ogóle wam się nie spodobały, nie macie po co iść na Kac Vegas III.

wtorek, 6 sierpnia 2013

Brad Pitt i zombie na dokładkę - World War Z


Zombie są wszędzie. Popularne w książkach, filmach, grach, komiksach i pewnie w wielu innych dziedzinach sztuki o których nawet nie słyszałem. Nie mam wątpliwości, że w tym roku najbardziej popularnym i kasowym filmem o umarlakach jaki wszedł do kin będzie World War Z tyle tylko… nie wiem czy jest specjalnie czym się zachwycać.


Zawiła historia?

Większość obrazów, które starają się jechać na schemacie apokalipsy zombie, pandemii, przetrwaniu i tego typu rzeczach ma zwykle spokojny początek, abyśmy mogli poznać fabułę, bohaterów, ich życie, to kim byli zanim zaczęła się tragedia i tak dalej. Niestety, chociaż tutaj też mamy ten swoisty wstęp, akcja jest wprowadzana o wiele za szybko. Ale od początku. Pierwsze minuty filmu (chociaż nawet nie, bo sceny te mają miejsce podczas napisów początkowych) po krótce wyjaśniają nam działanie wirusa, to jak się rozprzestrzeniał i ogółem nieprzyjemne jego skutki. Chwilę po tym przenosimy się do spokojnej, całkowicie zwyczajnej rodzinki jedzącej spokojne, całkowicie zwyczajne śniadanko.

Tym samym poznajemy głównego bohatera – Gerry’ego Lane’a (przyznam, iż po seansie nie pamiętałem ani jego imienia, ani tym bardziej nazwiska), którego jak już wszyscy wiecie, gra Brad Pitt, jego żonę - Karin Lane (ta sama sytuacja), w tej roli zobaczymy Mireille Enos (której chyba największe dotychczasowe osiągnięcie na scenie aktorskiej to serial Dochodzenie), plus na dokładkę ich dwie córki Constance i Rachel. W związku z powyższym, nasz protagonista jawi się nam jako przeciętny obywatel, który kiedyś miał coś wspólnego z wojskiem (nie jest to do końca sprecyzowane), ale to już przeszłość.. Echh, schematy.

I tak, dosłownie po kilku minutkach wstępu, zaczynają się wybuchy i akcja gna na złamanie karku. Przyznam, iż choć z perspektywy czasu nie był to aż tak zły zabieg, to początkowo miałem po prostu wrażenie, że zacząłem oglądać film od środka, czemu jeszcze towarzyszyło bardzo nieprzyjemne uczucie całkowitego braku fabuły. Na szczęście po kolejnych kilku(nastu) minutach wybuchów, uciekania, krzyków, jęków i innych takich, akcja na chwilę zwalnia, a my dowiadujemy się, iż nasz bohater ma całkiem niezłe znajomości związane z wcześniejszą pracą. Nie każdy może przecież liczyć na przejażdżkę helikopterem.

Mniej więcej od tego momentu doskwierało mi rozerwanie dziejących się wydarzeń na całkiem różne lokalizacje. Oczywiście, zróżnicowanie miejsc akcji działa na korzyść filmu, tyle tylko, iż mam wrażenie, że twórcy nie bardzo potrafią wyczuć tempo takowych zabiegów. O co mi konkretnie chodzi? Najpierw skaczemy po całkowicie nowych obszarach jak szaleni by w późniejszych scenach cały czas pozostawać na jednym i tym samym terenie. Można to było zrobić trochę inaczej, lepiej. Co więcej, poprzez taką żonglerkę miejscami wydarzeń przez ekran przewija się masa postaci pobocznych, z czego twórcy ani razu nie skorzystali. Co więcej, zdecydowanie mieli ku temu sposobność. Ale nie, macie Brada, cieszcie się.



To ktoś jeszcze grał w tym filmie?

A jak w takim razie wypadają sami aktorzy? Cóż, Pitt zdecydowanie jest najmocniejszym punktem obsady. Jest dosyć przekonujący i, wbrew moim wcześniejszym obawom, sprawdza się w swojej roli. Niestety dialogi jak i niektóre sceny są napisane tak żałośnie, że nawet Brad nie daje rady. Co w takim razie z resztą? Po pierwsze, jak mówiłem, twórcy nie rozwijają praktycznie żadnej postaci pobocznej ani drugoplanowej bardziej niż do niezbędnego minimum. Nawet sam główny bohater jest nam przedstawiony trochę po macoszemu. Rozumiem, iż reżyser, poprzez skupienie się w sumie tylko na protagoniście (sceny z jego udziałem to lwia część filmu, cała reszta przewija się gdzieś w tle), chciał abyśmy zżyli się z bohaterem i naprawdę uwierzyli w jego ideały.

Nie powiem, że to nie działa, bo tak nie jest. Ale trochę przesadzono tu moim zdaniem ze schematem krystalicznie dobry bohater bez żadnej skazy. Przecież mamy wątek jego dramatycznej przeszłości, gdy był jeszcze w wojsku, dlaczego tego nie rozwinięto? Nie pokuszono się o dodanie trochę dramatu? Jak można zbudować klimat zaszczucia i beznadziei skoro nasi bohaterowie nie dość, iż są nam całkowicie obojętni to w dodatku wychodzą bez szwanku z nawet największej opresji (serio, z tym elementem zdecydowanie przesadzono, jest tu jedna scena, która znakomicie to potwierdza i ciśnie na usta coś typu: co się do jasnej ciasnej tutaj wyprawia?!)?

 OK, nie napisałem jeszcze praktycznie nic o tym jak sprawdza się reszta obsady. Mamy wspomnianą już Mireille Enos, której (jak wszystkich nie będących głównym bohaterem), poza początkiem filmu, jest mało i nie ma ona zbyt dużo do roboty. Nie przeszkadza w śledzeniu akcji więc mogę ją zaakceptować.

Mamy córki głównego bohatera, w tym jedną chorą na astmę i chociaż to aż się prosi o dodanie dramaturgii (ojciec jest daleko, córce się pogarsza, kończą się leki), scenarzyści całkowicie porzucają ten wątek. Z postaci, których możemy pooglądać trochę więcej warto wymienić Daniellę Kertesz wcielającą się w rolę Segen – wręcz stereotypowo schematycznej wojaczki babochłopa. Nie podobała mi się jej gra. Kompletnie nie mam pojęcia co komu strzeliło do głowy aby próbować zrobić z niej ważną część fabuły (od pewnego momentu, towarzyszy ona Gerry’emu non stop). Nie dość, że jest w ogóle nieprzekonująca, a jej próby silenia się na aktorstwo sprawiały mi ból zębów, to w dodatku wkurza swoim nadęciem i sileniem się na bycie tak zwaną twardą suką. Powiem krótko: że nie wychodzi jej to najlepiej, to wciąż zbyt duża pochwała.



Braaaaaaaiiiiiiiiiiiiiiiiiiins

Rozpisałem się trochę o postaciach, a nie tknąłem jeszcze najważniejszej części filmu – zombie. No więc po pierwsze: nie dostajemy powolnych i ociekających krwią zgnilaków tylko szybkie i dzikie maszyny to zabijania. Można usłyszeć głosy, iż jest to pomysł oryginalny, ale nie byłbym tego do końca taki pewien. Podobnych przeciwników mieliśmy między innymi w 28 dni później czy Jestem legendą. Samo ich wykonanie i ogółem efekty specjalne stoją na bardzo wysokim poziomie.

Nie ma przesadnego uczucia sztuczności, dużo się dzieje, a mimo to widz nie gubi się w tych wszystkich walkach i wybuchach. Kawał dobrej roboty odwalają także kamerzyści: ujęcia są świetne i budują bardzo fajny klimat w niektórych scenach. Co dziwne, zważając na tematykę filmu, nie ma tutaj w ogóle brutalnych scen z jakich słyną dzieła z zombie w roli głównej. Niestety, mam nieodparte wrażenie, że jest to spowodowane tylko chęcią ściągnięcia jak największej ilości osób do kina. Nie żeby scen gore jakoś specjalnie mi brakowało - po prostu potrafią one bardzo dobrze zbudować napięcie, klimat nowego brutalnego świata bez zasad i poczucie bezradności wśród bohaterów. Udowadniano to już nie raz.

 Muzyka to nic specjalnego. Większości z was po seansie po prostu wyleci z głowy. Przygrywa gdzieś w tle, ale co już zostało powiedziane, podczas scen próbujących zbudować napięcie najwięcej robią kamerzyści, ścieżka dźwiękowa, chociaż powinna być najbardziej wychodzącym naprzód elementem takich scen, niewiele tu pomaga. I naprawdę nie wiem dlaczego przy takich środkach jakimi dysponował reżyser, zamiast dać nam trochę więcej horroru (bo w tej chwili jest to nic więcej jak film akcji), dostaliśmy scenki które próbują nas wystraszyć najstarszą filmową sztuczką świata: chwila ciszy i... buuuuuuu!

Co gorsza sam reżyser – Marc Foster, nie zasłynął kompletnie niczym (nie znaczy to, że nie nakręcił niczego dobrego, chociaż jedyne co przychodzi mi do głowy to całkiem niezły Kaznodzieja z karabinem, ale tyle, iż... kto wymyślił aby powierzyć mu nagranie filmu o zombie?) z tematyki w jaką obfituje ten film. Mimo to nie powinienem z góry mieć uprzedzeń prawda? Możliwe, tyle tylko, że do narzekania nakręcają mnie dwa fakty: po pierwsze nie sprawdził się, po drugie: tutaj kompletnie nie ma fabuły! Jest ona tak miałka, a historia tak rozdarta, że próby odszukania jej naprawdę szybko spełzły na niczym. No i jeszcze to zakończenie... aby nic nie zdradzać powiem tylko, iż jest ono tak błahe i nic nie znaczące w porównaniu do reszty filmu, że aż szkoda gadać. No i oczywiście obowiązkowy monolog głównego bohatera przed napisami.



Posłowie

Koniec końców więcej było w tym tekście narzekania niż pochwał. Po wyjściu z kina ciężko mi było odpowiedzieć sobie na jedno podstawowe pytanie: czy ten film mi się podobał? Dopiero po powrocie poukładałem wszystko w głowie i stąd powstał ten tekst. Mimo całej litanii narzekań trzeba nam pamiętać, iż to Koniecw sumie tylko film rozrywkowy i póki nie próbuje udawać, że jest czymś więcej niż przepełnioną efektami specjalnymi historią o zombie, mogę to zaakceptować. Jeśli lubicie te klimaty i nie nastawicie się na arcydzieło - może się wam nawet spodobać. Jeśli jednak oczekujecie poważnej historii o przetrwaniu, apokalipsie, beznadziei i tak dalej to muszę was zmartwić, kompletnie nie ten adres.