piątek, 29 listopada 2013

Nisemonogatari i Nekomonogatari: Kuro - Ogniste Siostry i super kociak


Drugi sezon Monogatari Series trwa w najlepsze (jak tylko zakończenie ujrzy światło dzienne spodziewajcie się dużego tekstu, tam naprawdę dzieje się tak dużo i całość jest tak dobra... ciężko będzie to ubrać w ładne słowa) więc myślę, że to dobry moment aby przypomnieć sobie dwie serie wydane pomiędzy nim a Bakemonogatari. A więc świeżo po rewatchu Nisemonogatari i Nekomonogatari: Kuro piszę dla was ten tekst.

Zacznę od tego, iż jeśli ktoś z serią jeszcze w ogóle nie miał do czynienia to powinien jak najszybciej nadrobić zaległość (oczywiście zakładając jego zainteresowanie tematem anime). Bo wiecie, jeśli tego nie zrobi to w sumie tekst zbyt dużo mu nie powie.

Yeah, super uszka.

Cała fabuła Nisemonogatari skupia się w największej mierze na siostrach głównego bohatera, legitymującego się jako Araragi Koyomi. O ile po seansie Bakemonogatari widz wie o nich w sumie tylko tyle, że są siostrami protagonisty i istnieją, tutaj poznajemy je o wiele bliżej. Chociaż na początku bałem się trochę odstawienia na bok Senjougahary, Hanekawy i innych postaci na trochę dalszy plan (bo jednak wciąż one występują i nie mamy uczucia, że całkowicie je pominięto), po seansie nie miałem wątpliwości: Nishio Ishin to geniusz, z kolei ludzie odpowiedzialni za serię anime, doskonale ten jego geniusz przelewają na ekran. Siostry Araragiego, Karen i Tsukihi, z miejsca zdobyły moją wielką sympatię (szczególnie ta pierwsza, której, ku mej uciesze, jest na ekranie nieco więcej) przez co seans po prostu nie mógł być nieprzyjemny. Tak więc fabuła leci bez wątpienia utartym już wcześniej schematem tylko tym razem mamy do czynienia z relacjami brata i sióstr.

Kolejna z postaci której nie da się nie pokochać.

Co zatem w Nekomonogatari: Kuro? No cóż, ukazuje wydarzenia jeszcze z przed Bakemonogatari i jest adaptacją szóstej książki z całego cyklu Monogatari więc skupia się głównie na Tsubasie Hanekawie więc jeśli ktoś bardzo nie lubi tej postaci może być mu trochę ciężko przebrnąć przez całość. Przyznam, iż też jakoś specjalnie jej nie wielbię, ale jak zamienia się w swoją kocią (czytaj: lepszą) połówkę to oglądam z wypiekami na twarzy. I cieszę się, że rozwinięto trochę dość słabo wcześniej zarysowany (może nawet wcale) wątek rodziców Hanekawy, jej motywacji, smutków i tak dalej.

He, mamy "trochę" więcej ecchi

Jak więc obie serie wypadają jako całość? Po pierwsze: nie macie zbyt dużo do oglądania. Nekomonogatari: Kuro to tylko cztery epizody, więc nie ma najmniejszego nawet problemu aby skończyć całość w jeden dzień. Nisemonogatari za to, chociaż składa się z jedenastu epizodów też raczej uda wam się szybko łyknąć. Skoro mnie udało się skończyć obie w jeden dzień (i to powtórzyć) to innym też powinno się udać po znalezieniu dłuższej chwili. Jeśli chodzi o fabułę to jak na historie poboczne doskonale uzupełniają one całość, nie wyobrażam przy tym sobie, aby ich nie było. Na szczęście wszystkie znaki na niebie i ziemi (ewentualnie w Internecie) wskazują, że dostaniemy adaptacje wszystkich nowelek z pod pióra Nishio. No i wciąż czekam z utęsknieniem na Kizumonogatari, na pewno nie tylko ja. Ale na ten czas weźmy się za postacie które w opisywanych seriach odgrywają kluczową rolę.

Początek chyba najlepszej sceny z Nisemonogatari

Jak już wielokrotnie podkreślałem Monogatari Series umie doskonale rozwijać bohaterów opowieści (i tak wiem, że to wielka zasługa pierwowzoru, ale przenieść go skrzętnie na ekran też było nie lada wyzwaniem). Naprawdę, chyba każda postać potrafi rozkochać w sobie tabuny widzów, a wybranie z tej puli swojej ulubionej to rzecz niebywale smutna i trudna. I ani Neko (które miało już ułatwione zadanie po pannę Tsubasę było nam dane poznać nieco wcześniej) ani Nise (wprowadzające praktycznie całkowicie nowe bohaterki) nie są tutaj wyjątkiem. Zacznę od tego pierwszego i historii Hanekawy – dla jej fanów to istna gratka, dla fanów jej drugiej fajniejszej wersji (ja!) również, a dla całej reszty po prostu dobra, czasem przygnębiająca, historia pozwalająca lepiej tę bohaterkę poznać. No i nie zabrakło też oczywiście rozbrajających dialogów. Dalej mamy siostry Araragiego. Karen, dziewucha energiczna, sprawiedliwa, uparta.

Siostrzyczki Araragiego. Takie słodkie i niewinne...

Polubiłem ją, nawet bardzo, a osławiona scena ze szczoteczką wywołała na mojej twarzy taki uśmiech, jakim mogą szczycić się bohaterzy kreskówek. Cóż poradzę, good stuff. Tsukihi mamy, jak już pisałem, mniej i w sumie zostaje w wielu momentach lekko odstawiana na bok aczkolwiek jakoś specjalnie mi to nie przeszkadzało, zwłaszcza, iż w ostatnich odcinkach wszystko zdaje się wyrównywać. Reszta to charaktery, które poznaliśmy już wcześniej albo postacie epizodyczne. Reasumując, może to zasługa tego, że już sam fakt wchodzenia obu serii w skład Monogatari Series zapewnia im u mnie świetny start, jestem zadowolony pod względem fabularnym. Uwielbiam gdy którekolwiek anime rozwija skrupulatnie swoich bohaterów. Tutaj dostaję to raz za razem.

Krew z nosa!

Dalej jest strona graficzno-muzyczna. Cóż kreska to po prostu niepodrabialny styl studia SHAFT i za wiele się tutaj od czasu Bakemonogatari nie zmieniło. Z jednym wyjątkiem. Mamy dużo więcej ecchi. Nie postrzegałbym tego jako wadę bo drugi sezon pokazuje, iż twórcy wyciągnęli wnioski, a całość i tak jest wiele łagodniejsza niż mistrzowie gatunku, ale warto o tym napomknąć. Wszystkie prezentacje atutów ciał naszych protagonistek i tak przebija scena ze szczoteczką i kocia Hanekawa paradująca w bieliźnie. Muzyka to też w dużej mierze to, co mogliśmy już usłyszeć w Bake. Nie wątpię, iż nowe kawałki dodano, ale muzyka jak świetna była, tak taka pozostała i nie mam tutaj nic do dodania.

Hitagi jest tu dużo mniej, ale o dziwo całość na tym nie traci

No więc nowym fanom Bakemonogatari nie muszę chyba tego polecać (znaczy, oglądać!), a cała reszta, która zastanawia się czy warto dalej w tę serię brnąć niech posłucha: warto. Strasznie warto. Nie wiem jakich mam tu użyć nawet przymiotników. Po prostu, oglądajcie i łapcie się czym prędzej za drugi sezon bo to co tam dostajemy zawiesza poprzeczkę baaaardzo wysoko. Oby twórcom udawało się ją za każdym razem przeskakiwać, ja trzymam za to kciuki. Za to i za wyjście (w końcu) Kizumonogatari.

poniedziałek, 11 listopada 2013

High School DxD - jak demon włazi przez okno (2 sezony + odcinki specjalne i 2 OVA)



Zdaję sobie sprawę, iż duża część z was odpuści sobie to anime już w momencie gdy nadmienię, że jest to haremówka. I chociaż od tej pochopnej decyzji nijak nie mogę was powstrzymać, chciałbym spróbować. Bo jednak poza całym schematem bohatera otoczonego zewsząd niewiastami, nie raz zapominałem z jakim gatunkiem mam do czynienia. Szczególnie w pierwszym sezonie. Chociaż i w całości wspomniany schemat raczej nie występuje.

NIE MA TEGO ZŁEGO

OK, wiem co większość powie: haremówki to nic wartego czasu i wszystkie wyglądają podobnie. Wiem także, że w tym stwierdzeniu kryje się sporo racji. Niesprawiedliwie byłoby też abym nie nadmienił, iż do seansu podchodziłem dwa razy, udało się za trzecim. Dlaczego? Ogromna ilość ecchi i skrajna głupota pierwszego odcinka skutecznie mnie do siebie zraziły. Dwa razy. Za trzecim jednak postanowiłem zacisnąć zęby i... z miejsca obejrzałem dwa sezony, wszystkie (swoją drogą tragiczne, koncentrują się wyłącznie na ecchi, ale do tego jeszcze wrócę) odcinki specjalne plus OVA. No, może zacznę od początku.


Bohaterem serii jest Issei Hyoudou – porządnie zboczony licealista który marzy o stworzeniu własnego haremu. Niby brzmi to dziwnie, ale o dziwo eliminuje też problem cholernie nieśmiałego bohatera jakich często wpycha się do tego gatunku, który sprawiałby wrażenie najbardziej wstydliwej/nieporadnej/zakompleksionej osoby na świecie (może nie jest tam aż tak źle, ale w tę stronę uderzało na przykład bardzo dobre Date A Live). Ale wróćmy do protagonisty. Jak mówiłem jest niebywałym wręcz zboczeńcem co seria podkreśla na każdym kroku. Podgląda dziewczyny w szatni, ciągle fantazjuje o napotkanych niewiastach, ma obsesje na punkcie piersi i szczerze mówiąc wielu osobom może on doskwierać.

Dodany obrazek
Od lewej: Xenovia, Kiba i Irina

Ja koniec końców polubiłem głównego bohatera – gdy czasem otwierał usta miewałem niekontrlowane napady śmiechu (co powiecie na wykorzystanie w walce zdolności... niszczącej kobiece ubrania? Albo przemowy na temat idealnego haremu podczas ważnej walki?) i mimo całej swojej specyfiki miał dobre serce, pomagał przyjaciołom, po prostu mi podpasował. Zwłaszcza, iż jego zabójcze teksty w drugim sezonie rozwinęły skrzydła (oj wiem, bardzo prosty humor, ale tu się sprawdza).

Wracając do fabuły: przez swoje dość przedmiotowe traktowanie niewiast Issei (jak i jego równie pokręceni koledzy) nie ma zbytniego powodzenia u przedstawicielek płci pięknej. Pewnego dnia jednak wszystko się zmienia i całość wskazuje na niebywały dar od losu – oto nieudacznik i niedoszły lowelas poznaje przepiękną dziewczynę, która z miejsca umawia się z nim na randkę. Gdzie jest haczyk? Wspomniane dziewczę to Raynare – upadła anielica zabijająca Hyoudou zaraz po jego pierwszej randce.


Dogorywającego Romea z opresji ratuje Rias Gremory będąca demonem wysokiego rodu i czyniąca z protagonisty swego sługę, a raczej pionka, albowiem każdy z służących jej demonów odpowiada jakiejś figurze szachowej. Tu zaczyna się cała przygoda, poznawanie nowych bohaterów i walka Isseia o kobiece względy. Przynajmniej na tym koncentruje się pierwszy sezon i, wierzcie lub nie, nie zalatuje jakoś haremem na kilometr. Co prawda jest tutaj tyle ecchi, że nawet Highschool of the Dead mogłoby się zgorszyć, ale też nie każdemu musi to przeszkadzać. Drugi sezon natomiast koncentruje się na bitwie trzech głównych frakcji. Wspomnianych upadłych, demonów i zwyczajnych aniołów. Od razu powiem, że jeśli ktoś jest wrażliwy na jakiekolwiek wątki religijne raczej zadowolony z wielu śmiałych powiązań nie będzie. No cóż, mnie to jakoś szczególnie nie gryzło, ale wszystko zależy od tego na ile potraficie się zdystansować.

Dodany obrazek
Władająca błyskawicami Akeno

JEST GOOD

Całość jak na harem ma bardzo solidne fundamenty. Fabuła wbrew pozorom nie skupia się na walce tryliona słodkich dziewczynek o względy głównego bohatera tylko bardziej na wątkach nadprzyrodzonych i chwała jej za to. Świat tu przedstawiony jest naprawdę fajnie pomyślany i leciutko przywodził mi na myśl Rosario+Vampire. Powiem od razu, że bije je na głowę bez zbytniej zadyszki. Tak w sumie to łyka je bez popitki, ponieważ sporo tu także dobrze zrealizowanej (są nawet elementy kojarzone z mecha) akcji. Naprawdę mam niebywałe przeczucie, że jeśli ktoś przeboleje luźność całości i masę ecchi to niezależnie czy lubi haremówki czy nie, powinien się tu bez problemu odnaleźć. Zwłaszcza, że dostajemy też sporo fajnych postaci.


Jedną z nich jest już wspomniany protagonista. Bez wątpienia ciężko mi było go nie polubić na dłuższą metę. Jak dla mnie, zachowywał się dokładnie tak jak powinien bohater haremu. Dalej jest Raynare której dano nam zdecydowanie za mało i miałem z tego powodu lekki niedosyt, potem Rias która serca mojego raczej nie skradła, ale jakoś pod koniec pierwszego sezonu się do niej przekonałem. Mamy przepotężną magiczkę Akeno Himejimę (tutaj bezdyskusyjny plus), Yuuto Kibę (też da się go lubić, szczególnie jak poznamy jego niezbyt kolorową przeszłość w drugim sezonie), Koneko Toujou (plus!) i Asię Argento, przynajmniej pozostając przy postaciach pierwszoplanowych.

Dodany obrazek
Ecchi jest tutaj rekordowa ilość

W drugim sezonie postanowiono natomiast nie tylko porządnie rozwinąć przewijające się dotychczas postacie poboczne, ale też dodać kilka nowych. Z tych ważniejszych warto wymienić Xenovię, ja się do niej nie przekonałem, ale ma potencjał na fajną bohaterkę. Pod koniec dostajemy też chyba najgorsze co mogło się przytrafić tej serii w segmencie postaci czego z całego serca nienawidzę. Żeby niczego nie zdradzać pozostawiam odgadnięcie waszej inwencji twórczej. Jako wisienka na torcie, czyli postać która straszliwie mi się spodobała, ale było jej tak mało, iż rwałem włosy z głowy pozostawiam Irinę Shidou – dajcie mi jej więcej, a będę wniebowzięty.

SMYCZKI

Strona techniczna to straszliwie mocny element. Kreska jest bardzo ładna, nowoczesna, animacja płynna, niekiedy dużo się dzieje, a projekty postaci również nie pozostawiają nic do życzenia: są strasznie staranne i pieczołowite co zresztą możecie zauważyć już na screenach, ale zapewniam, iż w akcji wygląda to jeszcze lepiej. Oczywiście jest to kreska typowa dla anime, raczej nie ma wiele wspólnego z realizmem. Tym co niesamowicie mnie zaskoczyło była muzyka: stoi na niebywale wręcz wysokim poziomie! Przeważają tutaj smyczki i przygnębiające brzmienia które wprost uwielbiam. Niby mogę napisać żebyście odsłuchali sobie soundtrack na YouTube, ale tym razem naprawdę to zróbcie bo warto. Openingi i endingi też dają radę, ale tutaj zdecydowanie lepiej wypada pierwszy sezon.


Dodany obrazek
Odniesień do religii jest tu dużo więcej

Zanim jeszcze przejdę do meritum parę słów o odcinkach specjalnych. Tragedia. To jedno słowo chyba dobrze je opisze. Nie dość, że koncentrują się tylko i wyłącznie na ecchi, to są krótkie i ogółem do niczego. Tak samo w przypadku obu OVA. Te przynajmniej opowiadają jakąś historię, ale nie wnosi ona kompletnie nic do fabuły i tu też skupiamy się głównie na wdziękach głównych bohaterek. OK rozumiem, że takie coś prawie zawsze jest luźniejsze i robione na boku, ale mimo wszystko, jestem na nie.

"KONIEC KOŃCÓW"

Koniec końców zostałem pozytywnie zaskoczony. Jak mówiłem, żeby się przekonać niektórzy będą musieli mocno zacisnąć zęby, ale ja nie żałuję ani minuty poświęconej na oglądanie i naprawdę polecam wam spróbować. Nawet jeśli nie lubicie haremu, a przesadna ilość ecchi was odrzuci. U mnie z każdym odcinkiem było coraz lepiej, a że do gatunku żadnych obiekcji nie mam, ode mnie leci kolejna polecanka. Bierzcie lub nie. Ja czekam na trzeci sezon.

czwartek, 7 listopada 2013

Adventure time!


Virtual reality – termin jednocześnie dość dobrze kojarzony przez osoby siedzące w temacie nowinek sprzętowych, graczy, a nawet zwykłych ludzi którzy przeczytali o całym zjawisku w Internecie, a jednak porządnie od nas odległy. Dlaczego tak jest? Pewnie dlatego, iż dotąd żadna firma nie wzięła tematu na poważnie spychając większość projektów do miana nikomu niepotrzebnych zabawek dla bogatych. Znaki na niebie i ziemi wskazują jednak, iż niedługo cała sytuacja może ulec diametralnej zmianie.

Nie chcę abyście rozpatrywali ten tekst jako skrótowy opis tego co wiemy o Oculus Rifcie. To bardziej felieton na temat całego zjawiska VR skupiający się właśnie na nim. Spróbuję nakreślić powody takiego stanu rzeczy.

EVERY TIME IS A GOOD TIME FOR A VR
Gry zawsze były i będą w wielu aspektach umowne. Nigdy nie odwzorują zbyt pieczołowicie rzeczywistości, a nawet jeśli to raczej nie wróżę sukcesu takim ultrarealistycznym tytułom. Co innego wręczenie nam jak najbardziej realistycznych doznań zachowując uproszczenia jakie w prawdziwym życiu nie mają racji bytu (nie czuję jak rymuję). Do czego dążę? W tym roku światło dzienne i nasze pieniążki (dużej części z nas) ujrzą konsole nowej generacji. Podejrzewam, że zanim na dobre przywykniemy do ich obecności (bo dla mnie taki przeskok nie będzie czymś łatwym) medialny szum długo ich nie opuści.

Wygoda, kolejna z zalet Oculusa.

Wiadomo, morze opinii, początek równie nowych sporów o słuszność zakupu i inne pierdoły (które swój początek mają już w sumie w tej chwili), ale nie o tym chciałem pisać. Pragnę za to abyście na chwilę zapomnieli o PS4, XBO, nowej generacji i tym wszystkim, aby waszym oczom ukazała się „zabawka” która jest obecnie moim najbardziej oczekiwanym sprzętem po który będę biegł jak tylko pojawi się w sklepie. Dlaczego? Bo oto szansa by moje doznania podczas grania były całkowicie nowym przeżyciem i mam szczerą nadzieję, iż przeżyciem wyjątkowym, wartym każdej ceny.


Nagroda dla najciekawszej nowinki, jakby nie patrzeć, zasłużona.

No ale spróbujmy spojrzeć też trochę chłodniejszym okiem. Po pierwsze, zdaje sobie sprawę, że pewnie wiele projektów podobnego rodzaju (czyli po prostu gogle VR) jest w tym samym czasie tworzona i być może Oculus powołany do życia dzięki Kickstarterowi okaże się błahy gdy na scenę wejdą Microsoft, Sony, Google (to znaczy, już coś tam pokazali, ale to na razie zbyt mało aby o tych projektach mówić poważnie, nawet tych ukończonych) czy inni wielcy producenci. Dlaczego więc piszę właśnie o Oculus Rift?

Przede wszystkim dlatego, iż jego możliwości można ujrzeć już teraz, wystarczy zakupić prototyp. Do tego Internet roi się od masy nieoficjalnych, lepszych lub gorszych, aplikacji, filmików, artykułów etc. pokazujących na przykład połączenie okularów z... działającym jak Move podpinany pod PS3, kontrolerem ruchu Razer Hydra. I naprawdę każdy kolejny pokaz tego co z tym urządzeniem można wyczarować sobie przed oczami sprawia, że mój apetyt na nie ciągle rośnie. Do tego całość mimo wszystko ładnie się prezentuje i jest leciutka (przynajmniej jak na tego typu sprzęt), a coraz więcej producentów deklaruje chęć wspierania urządzenia. Jak to będzie wyglądać w praktyce – zobaczymy. Ja staram się być dobrej myśli.

Ja chcę taką. TERAZ!

CHOOSE YOUR WIFE RATHER BY YOUR GOGGLES THAN BY YOUR EYE
Czy więc wreszcie jest szansa aby podczas grania rzeczywiście oderwać się od rzeczywistości? Sądzę, że tak i to bardzo duża. Bądźmy szczerzy: na większość rzeczy które odczuwamy (nawet na ból) ogromny wpływ mają nasze oczy. One rejestrują co się dzieje i potrafią mieć wpływ na inne zmysły. Nie dziwota więc, że postawienie kroku na wirtualnej ziemi, kiedy otacza nas wirtualny świat i wirtualne postacie jest przeżyciem (no po prostu musi nim być!) niezwykłym.

Wirtualny parkour? Czemu nie!

Póki co Oculus wyświetla obraz tylko w 720p lecz doglądając przyszłości, ma się to zmienić. Jest to oczywiście jedna z wielu poprawek (czy może usprawnień) jakie jeszcze przed premierą pełnej wersji (która raczej nie odbędzie się w tym roku) trzeba zaimplementować. Innym, do tego niezbyt dobrze rokującym, babolem są nieprzyjemne efekty odczuwane przez niektóre osoby po kontakcie z urządzeniem. No cóż, jakby nie patrzeć w jakimś stopniu oszukujemy swój mózg. O czym warto wspomnieć, według Brendana Iribe’a, dyrektora generalnego firmy stojącej za Oculusem, najnowsze modele (mówię tu wciąż o Development Kitach) są nieudogodnienia pozbawione.

Prototyp urządzenia na oficjalnej stronie kosztuje 300 dolarów. To dość dużo, zwłaszcza zważając na fakt, iż to tylko (czy może aż, zważając na fakt, że mimo wszystko dobrze sprawuje się w akcji?) pokazówka możliwości aniżeli prezentacja ich w całej okazałości. Wielu powie na pewno, że niepotrzebnie się nakręcam, ale od zarania dziejów marzyłem o goglach wirtualnej rzeczywistości z prawdziwego zdarzenia, takich które przeniosą mnie dosłownie do innego świata. Dziś ten sen staje się coraz bardziej realny. Aha, nowe zamówienia będą wysyłane dopiero w grudniu.

Wsparcie. Tym Oculus może sie pochwalić.

Co jeszcze podoba mi się w tym sprzęcie? Otwartość. Wierzę, że po premierze całość będzie na tyle przystępna aby użytkownicy mogli sami bez problemu tworzyć aplikacje na Oculusa. Architektura wersji prototypowej jak najbardziej pozwala mieć na to nadzieję, czy to wyjdzie w praktyce – jeszcze się zobaczy. Mnie do szczęścia na jakiś czas powinna wystarczyć Hatsune Miku do użytku własnego.

Nie byle co, bo jedno z najlepszych brytyjskich pism o grach.

Oczywiście poza wspomnianą panienką możliwości są ograniczone tylko wydajnością urządzenia i równie dobrze zamiast wirtualnej dziewczyny możemy mieć wirtualnego pieska, być świadkiem inwazji obcych, obejrzeć film, przejść się po fikcyjnym mieście czy nawet takim prawdziwym odwzorowanym w 3D... nawet gdy to piszę przechodzą mnie ciarki, a to tylko czubek góry lodowej i tego co jeszcze można wymyślić. I nie, nie wróżę z fusów jak to się mówi – po prostu chciałbym aby wymienione wyżej rozwiązania znalazły się w finalnym produkcie. Na razie to trzymajmy kciuki aby Oculus Rift w ogóle wyszedł, miał odpowiednio przystępną cenę i osiągnął wielki sukces (byłbym też wdzięczny za dystrybucję w naszym pięknym kraju).

Na koniec pozostaje mi tylko czekać z niecierpliwością aż dziecko zrodzone z Kickstartera wreszcie wejdzie na salony i sam będę mógł sprawdzić prawdziwe możliwości oferowane nam przez deweloperów i ile z nich sprawdza się w praktyce. Oby twórcy nie odpłynęli w morzu pochwał, pozytywnych opinii, nagród i dalej skupiali się na dostarczeniu nam sprzętu VR z najwyższej półki. Takiego jakiego jeszcze nie było, a także takiego na jakiego warto będzie wydać ciężko zarobione pieniądze. Wtedy będę zadowolony, myślę że wy też.

poniedziałek, 4 listopada 2013

Jedno życzenie - Mahou Shoujo Madoka★Magica


Po pierwszym spojrzeniu na to anime można odnieść wrażenie, iż to kolejna cukierkowa i przesłodzona do granic możliwości historyjka o... o cukierkowych i przesłodzonych magicznych dziewczynkach. Przy okazji tak łatwej pomyłki przypomina się stare porzekadło mówiące aby nie oceniać książki po okładce.

Akcja zaczyna się snem głównej bohaterki - Madoki Kaname w którym to napotyka czarnowłosą niewiastę walczącą przeciwko potworowi wprost z narkotycznych wizji. W tym momencie na plan wchodzi też dziwnie wyglądający i porozumiewający się telepatycznie stworek przypominający kota, oferujący protagonistce niewyobrażalnie potężne magiczne moce. Brzmi dziwnie? Możliwe, bo chwilę potem, jak wyżej pisałem, całe zajście okazuje się z pozoru oderwanymi od rzeczywistości majakami Kaname.


To stwierdzenie szybko burzy fakt spotkania w szkole nowej uczennicy, wspomnianej już czarnowłosej niewiasty, czyli Homury Akemi. Nie trzeba długo czekać aby na plan wskoczyła kolejna postać ze snu, wyglądający jak kot Kyubey oferujący głównej bohaterce i jej przyjaciółce Sayace nawiązanie kontraktu. Cóż to za kontrakt? W zamian za spełnienie jednego, całkowicie dowolnego życzenia (z czego, lekko przecząc logice, nikt nie potrafi w pełni skorzystać) osoba która go zawrze (może być to tylko przedstawicielka płci pięknej co o dziwo jest rozsądnie wyjaśnione fabularnie) zobowiązuje się do przyjęcia mocy zamieniających ją w czarodziejkę i dożywotniej walki z wiedźmami – zabijającymi ludzi i ogólnie siejącymi chaos potworami.

Dodany obrazek

Fabuła naprawdę nieraz zaskakuje, a odpowiedzi na nasuwające się zewsząd pytania są podane z diabelnie dobrym wyczuciem i w odpowiednich momentach. Nie uświadczyłem tu ani razu sytuacji w której tajemnica jakiej rozwiązania wypatrywałem już od kilku odcinków mnie rozczarowała. Przyznam szczerze, iż pierwsze odcinki lekko mnie znużyły, ale było to głównie spowodowane czytaniem mangi w tym samym czasie no i tym, że akcja dopiero rozkręcić się miała. Historię uważam za bardzo dobrą, a może nawet znakomitą. Jest pieczołowicie napisana i opowiedziana, miejscami w pozytywny sposób przygnębiająca, dość logiczna (wybaczam tutaj pewne odstępstwa bo gdyby ich nie było cała seria nie miałaby sensu), a przede wszystkim satysfakcjonująca i nie pozostawiająca nas z uczuciem niedosytu.


No może oprócz tego spowodowanego małą liczbą odcinków. Nie sposób jednak i na to narzekać ponieważ historię jak najbardziej udało się względnie wyczerpać (dla chętnych na więcej są jeszcze dwie filmówki będące recapami i jedna kontynuująca serię z którą jeszcze nie miałem okazji się zapoznać). Zamykając powyższy wywód w jednym zdaniu: uważam, że fabuła jest bardzo wysokiej jakości i naprawdę zasługuje na wiele słów uznania. Przynajmniej ja tak ją widzę. Na pozytywne zdanie o stronie fabularnej produkcji spory wpływ miały też na pewno postacie. Niezbyt liczne co prawda, ale dobrze pełniące swoje role.

Dodany obrazek

Co tu dużo mówić, Madoka jest dość typową bohaterką o równie wielkim sercu co poziomie naiwności. I chociaż jako postać miewa słabe chwile, nie mam jej zbytnio dużo do zarzucenia. Niby mógłbym wytknąć kilka wad jak wspomniana już naiwność, ale nie widzę w tym sensu skoro protagonistkę naprawdę da się polubić. Nie nawiązałem z nią jakiejś wielkiej więzi, ale też jej los nie był mi całkowicie obojętny. Reszta bohaterek które odegrają ważne role to Homura Akemi, Sayaka Miki i Kyouko Sakura (no gdzieś w tle przewija się też Mami Tomoe, ale nie odznacza zbytnio swojej obecności, żeby za wiele nie zdradzać). Z tej całej trójki najbardziej spodobała mi się ta trzecia, najmniej ta druga.


Sayaka przez to całe swoje nadęcie, nieprzemyślane decyzje, ślepotę w wielu sprawach i całokształt działalności była naprawdę ciężka do polubienia. Kyouko za to, pomimo całego swojego narwania i mieszanych nastrojów okazała się najciekawsza i ogólnie najfajniejsza z żeńskich postaci (chociaż Homura, szczególnie pod koniec, lekko deptała jej po piętach).

Szkoda, że przy tak małej ilości odcinków nie było raczej jak zawrzeć jakiś głębszych życiorysów (przecież sam powód zawarcia kontraktu to już wydarzenie na cały odcinek, a tak mamy tylko szczątkowe informacje). Przy wyliczance tych co grają pierwsze skrzypce nie wolno mi też pominąć Kyubeya. Jest w nim coś intrygującego co sprawia, iż z wielką ciekawością śledzimy jak wprowadza swój przebiegły plan w życie (o czym reszta nie ma najmniejszego pojęcia).

Dodany obrazek

W sumie poza wymienionymi postaciami mamy już tylko bohaterów drugoplanowych nie ingerujących zbytnio w fabułę. Nie żebym oczekiwał tu czegoś więcej niż to co dostałem -  dla mnie historia może skupiać się nawet na tylko jednym protagoniście o ile jego losy oglądam z zaciekawieniem i nie krzywię się zbytnio. Wracając do osób występujących w Mahou Shoujo MadokaMagica (jest to oryginalny tytuł, u nas seria nazywa się Puella Magi Madoka Magica) ten element także wypadł nad wyraz dobrze. I uwierzcie mi, staram się nie pisać w superlatywach.



Doszedłem wreszcie do najbardziej dyskusyjnego elementu całości czyli do szaty graficznej. Cukierkowatość połączona z mrokiem i psychodelią. Nie będę ukrywał, że pomimo świetnego stylu i zamysłu artystycznego do kreski przekonałem się dopiero po kilku odcinkach (manga ma ją trochę przyjemniejszą chociaż jest tam dość chaotyczna i nie zawsze od razu widać co się dzieje). Gdy się jednak już tak stało zacząłem oceniać ją bardzo pozytywnie. No cóż mnie ten element finalnie się podobał, wy możecie mieć inne zdanie.

Dodany obrazek

Pochwalę też oczywiście sceny walk z wiedźmami. Są po prostu przepiękne i naprawdę po stokroć warte zobaczenia. Akcja, psychodelia, dynamika – wszystko to sprawia, że miejscami miałem wrażenie jakbym oglądał ruchomy obraz Daliego, a to dla mnie ogromny pretekst do pochwał. Muzyka również jest świetna.

Yuki Kajiura spisała się świetnie i utwory idealnie pasują do konwencji (szczególnie lubię podniosłe brzmienia plus chórki, zawsze nadają niesamowity klimat). Openingi i endingi też wypadają dobrze (szczególnie drugi OP o wiele ostrzejszy i bardziej pasujący niż ten pierwszy), ale w tym segmencie chyba ciężko było zrobić coś źle mając tak genialny soundtrack.


Koniec końców mam nadzieję, iż moja opinia co do tego anime jasno wynika z tekstu – jest znakomicie. Jeżeli nie odrzuca was konwencja (a nawet jeśli) próbujcie choćby zaraz. Nie każdemu różne elementy z osobna muszą przypaść do gustu, nie jedni odbiją się od specyficznego stylu graficznego (błogosławieństwo Shaft robi swoje), ale mówię wam, spróbujcie, dajcie się przekonać. Ja dałem i nie żałuję ani jednej sekundy poświęconej na oglądanie serii ani czytanie mangi.

sobota, 2 listopada 2013

Shingeki no Kyojin - atak na tytana!


Na wstępie powiem, iż do tego anime musiałem się w pewnym stopniu zmusić bo pierwsze odcinki chociaż złe nie były (szczególnie pierwszy) w jakiś sposób zniechęciły mnie do dalszej przygody z tytanami, po prostu czułem się lekko zagubiony. Cóż zdanie zmieniłem bardzo szybko i uświadomiłem sobie jak głupi (albo raczej zatwardziały/uparty) byłem.

Ludzkość całkowicie odizolowana od świata, żyjąca za ogromnymi murami. Pełnią one role swoistych strażników, chroniących przed zagrożeniem ze strony tytanów – ogromnych potworów którzy, jak się z początku wydaje, mają tylko jeden cel: pożeranie ludzi. Wspomniana barykada jest na tyle solidna aby przez lata odgradzać wszystkich od gigantycznych potworów.


Wszystko zmienia się gdy przybywa tytan o wiele większy i silniejszy niż wszystkie, wykazujący do tego oznaki inteligencji. Nie jest dla niego problemem zniszczenie jednego z trzech murów chroniącego dotychczas ludzkość i wejścia wraz z innymi monstrami na dalsze tereny przez nią zamieszkane.

Taką oto rzeczywistość przedstawia nam Shingeki no Kyojin. Zaczynamy więc wielkim „bum!”, lecz przed tym przychodzi nam poznać troje protagonistów grających tu pierwsze skrzypce: Erena, Mikasę i Armina. W związku z rozgrywającym się dramatem matka tego pierwszego ginie na jego oczach, a on, kierowany głównie zemstą, postanawia wraz ze wspomnianymi przyjaciółmi wstąpić do jednostki wojskowej walczącej z tytanami.



Oto właśnie zarys fabularny SnK. Można by rzec, iż w tym przypadku mamy do czynienia z popularnym zabiegiem mocnego rozpoczęcia i stopniowego podnoszenia napięcia. I chociaż czysta akcja (wykonana znakomicie) jest dobrze równoważona, emocje nie opuszczają nas nawet na chwilę. Jest to też spowodowane tym, iż anime już na samym początku podsuwa nam wiele pytań i tajemnic na które cały czas mamy nadzieję znaleźć odpowiedzi. To co niestety niezbyt mi się spodobało to fakt, że za wiele to my ich nie dostajemy opierając się głównie na domysłach (tak wiem, trzeba zacząć czytać mangę). Pochwalić warto na pewno pieczołowitość z jaką przygotowano świat tu przedstawiony: biologia tytanów, ich słabe punkty, metody walki z nimi, manewry, urywki historii – to wszystko tutaj jest i naprawdę daje radę.



Jako całość historia dobrze się spisuje aczkolwiek wprowadzono pewien zabieg aby jeszcze bardziej namieszać w fabule i szczerze mówiąc nadszarpnął on nie tylko klimat, ale także moje ogólne zdanie o całości. Chociaż bez wątpienia to głównie moje odczucie i jak najbardziej udało mi się to przełknąć tak wolałbym aby tego nie było. Nie podobały mi się też dość liczne przemowy bohaterów które były moim zdaniem nie tylko za bardzo rozwleczone, ale także zbyt dużo sobą nie wnosiły i wyglądały niekiedy dość zabawnie (najbardziej podobał mi się przemawiający Armin i te znudzone miny jego towarzyszy plus skrzywienia strażników). Taka podniosłość wciskana nam na siłę niezbyt często dobrze wypada.


Zbyt wielkiego nacisku nie kładzie się też na postacie. Owszem, jest ich całkiem sporo i zdarza im się odegrać ważną rolę (chociaż większość jest neutralna dla wydarzeń), ale żadna z nich przesadnie nie zapada w pamięć, przynajmniej w moim przypadku. Wszystkie zdawały mi się takie zwyczajne, bez polotu. Główny bohater nieraz wkurza swoim narwanym charakterem i niekoniecznie racjonalnym zachowaniem. W niektórych scenach anonsuje i reprezentuje sobą determinację, gotowość do walki, by w innych zachowywać się niezbyt racjonalnie i odpowiednio do sytuacji. Armin to z kolei typ charakteru którego nie lubię, wiecznie nie mogący odnaleźć się w sytuacji, wiele razy podkreślający swoją beznadziejność (nie próbując przy tym zmienić takiego stanu rzeczy) i za mało razy korzystający ze swojej, wiele razy podkreślanej przez osoby postronne, inteligencji. No i oczywiście potencjalnie najciekawsza, tym razem bohaterka, czyli Mikasa.


No więc... chociaż z całej trójki podobała mi się najbardziej bo miała najmniej wkurzający charakter tak raczej również mogła być trochę lepsza i mniej dopakowana, że tak powiem. W co piję? Kilka razy miałem wrażenie (i są ku temu dosyć niezłe podstawy), iż zdołała by w pojedynkę wyrżnąć armię tytanów, a przeważnie ogranicza się do ratowania Erenowi tyłka raz po raz wykrzykując jego imię. Hmm. Reszta postaci z kolei albo, jak pisałem, jest dla wydarzeń całkowicie neutralna albo nie odgrywa większej roli (wyjątkami są tu Levi i Annie, Sasha też ma swoich wielbicieli). Ogółem ten element wypadł mocno przeciętnie.



Teraz kreska. Chociaż jakoś mocno nie odbiega od innych anime i stoi rozkrokiem pomiędzy „realizmem” a „mangowością” ma swój specyficzny styl. Postacie często są podkreślone grubą kreską, a kolorystyka to nieodmiennie brązy i stonowane odcienie innych kolorków. Sceny akcji są wykonane znakomicie, walki zapadają w pamięć, są płynne, efektowne, a całość świetnie podkreśla bardzo dobra ścieżka dźwiękowa (oba openingi naprawdę dają radę, ten pierwszy pewnie zapamiętam na dłużej jako jeden z lepszych ogółem). Podobał mi się też projekt samych tytanów bo wypadają naprawdę dosyć przerażająco szczególnie jeśli dodać do tego latające kończyny i chlapiącą juchę.


Trochę narzekałem, ale nie zrozumcie mnie źle: całość pomimo dość poważnych wad w niektórych warstwach jest bardzo wysokiej jakości. To oczywiste, że znajdą się tu nielogiczności czy pomniejsze drobnostki jak słabe wyważenie pomiędzy scenami dramatycznymi a tymi bardziej komediowymi. Tyle że to wszystko niknie bo naprawdę ciekawiło mnie to anime do samego końca. Chciałem wciąż poznawać historię, dowiadywać się nowych rzeczy, wraz z bohaterami odkrywać kolejne tajemnice dotyczące tytanów. Sceny walki trzymały mnie w napięciu i sprawiały, że na mej twarzy pojawiał się uśmiech.



Może nie przywiązałem się do bohaterów, ale finalnie przyjemnie oglądało się ich losy. Skrótowo mówiąc: po prostu chciałem dalej brnąć do przodu i oglądać kolejne odcinki zwłaszcza, że każdy pozostawiał z uczuciem pewnego rodzaju niedosytu, który jeszcze bardziej potęgował chęć dalszego zagłębiania się w meandry fabularne. Zatem w żadnym wypadku nie żałuję czasu poświęconego Shingeki no Kyojin, polecam je wam ponieważ wady które mnie dotknęły większości wydadzą się błahe lub wręcz niezauważalne. Jak najbardziej warto spróbować, całość mimo wszystko to bardzo wysoka jakość i czuć po prostu pieczołowitość oddawanego w nasze ręce uniwersum, oby tak dalej.