niedziela, 29 grudnia 2013

Mayo Chiki! - ktoś wołał kamerdynera?


Niedomknięcie pewnych wątków to najgorszy grzech jaki twórcy mogą popełnić i najboleśniejszy cios jaki zadają widzom. I nie, nie mówię tutaj o furtkach, pozostawieniu miejsca na domysły i tak dalej, tylko o najzwyczajniejszym urwaniu akcji w połowie. Szkoda, że tutaj postąpiono dość podobnie...

>Nie oceniaj książki po okładce
Nie miałem wielkich oczekiwań. Spodziewałem się nastawionego na ecchi haremu, a dostałem dość nietypowy romans. Szczerze, to trochę mnie to zaskoczyło i żałowałem mojego wcześniejszego podejścia, bo z każdym odcinkiem utwierdzałem się w przekonaniu, że jest zaskakująco dobrze. Nietypowo, ale w ten dobry sposób zahaczający o oryginalność. Na papierze wygląda to dość głupio lecz ogląda się z przyjemnością. Dlaczego głupio? No więc, główny bohater z jakim będziemy tu mieć do czynienia to Sakamachi Kinjirou (zauważcie, że wymawiając jego imię i nazwisko w środku pojawia się „chicken” co kilka razy jest podkreślane w anime). Byłby on najzwyczajniejszym w świecie licealistą gdyby nie jeden fakt – dotyk przedstawicielek płci przeciwnej powoduje u niego krwotok z nosa. Skąd taka dziwna fobia? Wynika to z faktu, iż jego matka była... zapaśniczką, a siostra również nieźle walczy.

Ta po prawej to maniaczka okularów i yaoi. A co, nie wygląda?

Zatem rzeczona fobia to po prostu wykształcony mechanizm obronny powodujący u siostry zaniechanie chęci do potrenowania na bracie. Bo przecież podłoga może się ubrudzić. W każdym razie, wątek który mamy śledzić zaczyna się gdy poznajemy główną bohaterkę, Konoe Subaru, która w szkole udaje mężczyznę i jest ulubienicą zakochanych w niej po uszy dziewczyn. Posiada nawet własny fanklub. Dlaczego taka ładna dziewczyna musi udawać faceta? Ponieważ inaczej nie mogłaby być kamerdynerem Suzutsuki Kanade, a to zaburzyłoby rodzinną tradycję. Warunkiem jaki Subaru musi spełnić aby zachować pracę jest niepoznanie się na niej władz szkoły do końca nauki w Akademii. Niestety jej sekret przypadkiem odkrywa (w dość zabawnych okolicznościach) Sakamachi, nazywany przez większość Jirou. Zaraz co? Wiem, iż ten opis brzmi dziwnie i może raczej zniechęcać niż zachęcać do obejrzenia, ale sam pomysł mi się raczej podobał. To znaczy, gdyby nie wprowadzono tutaj wątku w którym protagonista stara się aby tajemnica Konoe nie wyszła na jaw mielibyśmy raczej do czynienia z całkowicie zwyczajnym romansem z fajnymi postaciami. A tak, lekki powiew świeżości.

W takiej wersji bohaterka podoba mi się najbardziej. Zdecydowanie.

Oprócz prób dochowania sekretu, jeszcze przed tym jak Jirou trochę lepiej poznał się z Subaru, zaraz po odkryciu jej sekretu główny bohater zostaje przykuty do łóżka przez wspomnianą już Suzutsuki. Kim ona tak właściwie jest? To po prostu dziewczyna z bogatego domu o dość nietypowym, lekko sadystycznym charakterze (tak na marginesie swoim wyglądem i usposobieniem strasznie przypominała mi Kurumi z Date A Live). Ale wróćmy do tego dlaczego bohater został w ogóle przykuty do łóżka. Zatem w zamian za to, iż on nie wyjawi nikomu tajemnicy skrywanej przez Subaru, Kanade z pomocą swojego kamerdynera ma pomóc Jirou pokonać jego lęk przed dziewczynami, co prowadzi do wielu zabawnych sytuacji. Trochę później dochodzi Usami Masamune – nieposiadająca przyjaciół i niezbyt pobłażliwa dziewczyna, która będąc tsundere po prostu musiała mi się spodobać. Ale wracając do fabuły. Wiele osób będzie narzekać na, nie lubię tego słowa, schematy. Bo niby mamy tu szkolny festiwal, wizytę na plaży i tak dalej. Chociaż w sumie dla mnie nie jest to żaden zarzut bo większość tworów różnych dziedzin opiera się na schematach i gdybym miał ciągle na to narzekać to pewnie bym był bardzo smutnym człowiekiem. W skrócie: bronię. Szkoda za to było mi czasu antenowego.

Całość ma tylko 13 odcinków przez co historii bazującej na mandze, którą już teraz wiem, że na pewno przeczytam, nie udało się w całości upchnąć. A co jeszcze bardziej mnie boli, drugiej serii jak nie było tak nie ma i nic nie wskazuje na to aby miała się pojawić. Wracając, fabuła jest OK. Dużo razy mnie rozśmieszyła i miała zadatki na wywołanie głębszych emocji. Cóż, lubię tego typu historie, a ta przypadła mi do gustu dodatkowo poprawiając raz po raz humor. Powtarzam, wielka szkoda, że całość urywa się w sumie w połowie, nie ma tutaj wyraźnego zakończenia, a ostatni epizod wygląda po prostu jak zwykły odcinek po którym powinien nastąpić następny. Zamiast jednak dalej ględzić o fabule chciałbym skupić się na postaciach bo są one zaskakująco mocnym punktem całości.

Jak mogłoby zabraknąć epizodu z pokojówkami?

>Króliczek!
Zacznę od protagonisty. Nie lubiłem go. Tyle że mam na myśli po prostu nie darzenie go zbytnią sympatią, nic więcej. Miał kilka momentów w których chciałbym aby zachował się inaczej, ale jakoś ani razu nie postąpił w sposób jaki by mnie wkurzył. No i ta jego cała fobia doprowadzała do naprawdę zabawnych sytuacji. Oprócz niego o sympatię widzów walczy też oczywiście Konoe Subaru więc przystańmy chwilę na niej. No więc, jak na złość, przez większość czasu udaje mężczyznę więc ciężko trochę aby mi się spodobała. Jej piersi są przewiązane bandażem, nosi ubranie typowe dla lokaja, ma związane włosy. Wszystko staje na głowie gdy wreszcie widzimy ową bohaterkę w kobiecej wersji. Tych momentów niestety jest mało, ale może właśnie przez to widz bardziej je docenia? Wracając więc do tego co pisałem przed chwilą, gdy Konoe ma rozpuszczone włosy potrafi zauroczyć. Szczególnie dodając do tego fakt, iż głos podkłada jej Iguchi Yuka występująca także jako między innymi Reizei z Girls und Panzer czy Tsukihi z Serii Monogatari.

Zawstydzona tsundere. Like & Share.

Dalej mamy Kanade. Niezbyt podobało mi się niedoprecyzowanie kilku wątków dotyczących jej uczuć i wyjaśnienia będę musiał szukać w mandze. Tak poza tym jakoś przeszła ona w moim przypadku bez echa i to mimo, iż było jej podczas seansu naprawdę dużo. Teraz przechodzimy do postaci, których na ekranie jest trochę mniej, ale niech was to nie zwiedzie. Zatem poznajemy wspomnianą z niezbyt dobrej strony siostrę głównego bohatera, Kurehę, okazującą się bardzo miłą, otwartą i energiczną dziewczyną, no i moją ulubienicę czyli Usami Masamune mówiącą na protagonistę baka chiki (nie przymierzając, głupi kurczak co odwołuje się do jego lęku przed kobietami). Wcześniej nie posiadała ona żadnych przyjaciół, jest trochę zamknięta w sobie i jak na tsundere dość szybko następuje moment w którym się otwiera. Szkoda, że nie dano jej trochę więcej do roboty, ale skoro mamy tylko 13 epizodów to chyba nie mam co na to narzekać. Pod koniec do ferajny dochodzi jeszcze Narumi Nakuru, której znaki rozpoznawcze to bezgraniczne uwielbienie do... yaoi i nekomimi na głowie. Co będę mówił, cieszę się, że tej postaci nie było dużo, bo jawi mi się jako najsłabsza ze wszystkich, będąca bardziej prezentem dla fanów moe. A tak już całkiem na marginesie warto wspomnieć o ojcu Subaru, Nagare, który poprzez swoją nadopiekuńczość nie raz rozśmiesza.


A domknięcie wątków?

>Gdzie drugi sezon?
Kreska jest ładna i nie mam tu zastrzeżeń, zresztą gdy już jakaś mi przypadnie do gustu albo się do niej przyzwyczaję to rzadko znajduje poważne zastrzeżenia. Tła są ładne, postacie również, więc nie narzekam. Muzyka jest niestety dosyć nijaka i wyleciała mi z głowy od razu po seansie. Opening i ending to również nic specjalnego. Nie żeby była to jakaś wielka wada, ale zwykle fajny opening potrafi dodatkowo zachęcić do oglądania, a tutaj zonk. Jeszcze wracając na chwilę do kwestii graficznych mimo wszystko znalazło się tu miejsce dla fanserwisu i to nawet dosyć sporej (ale w granicach dobrego smaku) ilości. Nie jest to oczywiście poziom mistrzów gatunku czy nawet niektórych haremówek, ale wiedzcie, iż jest obecny.

Koniec końców zdaję sobie sprawę, że anime nie jest zbyt popularne. Trochę szkoda bo to pewnie jeden z powodów dla których o drugim sezonie jest cicho i pewnie tak pozostanie. Jeżeli lubicie romansidła gdzie dodatkowo można się odprężyć i pośmiać, bierzcie w ciemno. Ja sam, do teraz żałuję tego z jakim nastawieniem podszedłem do całości, ale w pełni oddaję serii sprawiedliwość i zabieram się za mangę.

piątek, 27 grudnia 2013

Tengen Toppa Gurren Lagann - DEFINICJA ZARĄBISTOŚCI!


Wymyślając historię i przekuwając ją potem w pokarm dla widzów można łapać się różnych składowych: emocji, adrenaliny pompowanej w odbiorcę scenami akcji, zapadających w pamięć postaci i niezdefiniowanego pierwiastka zarąbistości, który mogą poznać tylko ci co obejrzeli. Tengen Toppa Gurren Lagann daje nam to wszystko i dużo więcej od siebie.

GIGA DRILL BREAKER!
Strasznie ciężko mi opisać to anime. Niby mógłbym, tak jak to zwykle robię, streścić po krótce fabułę przedstawiając o czym opowiada historia, ale w tekście ciężko ująć coś co towarzyszy nam od początku oglądania do samego końca. Pewną kultowość całości, luzacki klimat, jaki błyskawicznie potrafi zmieniać swoje oblicze nic przy tym nie tracąc. Dobra, chyba za bardzo wdaje się tu w filozofię, ale miejcie na uwadze, że jakkolwiek nie zabrzmiałby opis fabularny i tak nie odda w całości tego jak całość się sprawdza w praniu. Głównym bohaterem naszej opowieści jest Simon – chłopak, którego pozornie jedynym zajęciem powinno być wiercenie dziur w ziemi. Dlaczego? Ponieważ ludzie żyją tutaj całkowicie pod powierzchnią i tylko w ten sposób mogą zwiększać tereny mieszkalne czy pozyskiwać materiały niezbędne do życia.


Czy mówiłem już, że jest trochę fanserwisu?

Ogółem życie kopaczy do najciekawszych nie należy. Cały dzień siedzą w ciemnościach by potem zjeść kotlet z wieprzokreta i wrócić do kopania. Simon jest jednak inny, a dzieje się tak głównie za sprawą jego najlepszego przyjaciela imieniem Kamina. On z kolei jest pełnym pozytywnej energii bodźcem, który zawsze potrafi postawić przyjaciela na nogi i znaleźć wyjście z każdej sytuacji. Ma też nie typowy cel – dostać się na powierzchnię, którą dotychczas oboje znali tylko z opowiadań i legend. Pewnego dnia nasz protagonista znajduje w ziemi pomniejszoną wersję narzędzia, którego używa na co dzień – świder wielkości piłeczki do ping ponga. Tego samego jeszcze dnia do wioski wkracza gigantyczny robot, a na plan wchodzi całkowicie nowa postać – doskonale strzelająca, czerwonowłosa Yoko błyskawicznie zaprzyjaźniająca się z dwójką kamratów. Całe zajście powoduje zaś, iż bohaterowie wreszcie dostają szanse dostania się na powierzchnię. Do walki z nowym przeciwnikiem Simon i spółka wykorzystują inne znalezisko, małego robota również odkopanego z ziemi. Całość oczywiście okraszona typowym dla serii luzackim klimatem pełnym gagów i innych tego typu rzeczy (jest też trochę fanserwisu, ale nie jakieś wielkie ilości). Nie wciska nam się tego na siłę tylko jest to po prostu ważna składowa całości.

Determinacja bohaterów szybko staje się ważnym elementem fabuły. Serio.

Trzeba wam wiedzieć, że anime dzieli się na dwie połowy i jest to bardzo wyraźnie zarysowane. Przeskok w żadnym wypadku nie szkodzi całości, ale jest dość gwałtowny i niespodziewany. Pierwsza połowa koncentruje się głównie na walkach ludzi na powierzchni ze zwierzoludźmi, którzy z jakiś powodów za wszelką cenę chcą utrzymać tych pierwszych pod ziemią. Zaś druga przenosi nas 7 lat do przodu i koncentruje się na skutkach pewnego wydarzenia. Nie chcę zdradzić za dużo więc dociekajcie sami. Fabuła jest jak najbardziej dobra. Daje nam wiele wątków, dobrze prowadzi postacie, sprawiając, że z czasem o każdej możemy zmienić zdanie i poznać jej motywy, do całości dochodzą całkiem nowe odczucia, świat jest rozwijany. Nie mam tu jakiś wielkich zastrzeżeń. Być może zakończenie jest trochę słabe, ale mnie jakoś strasznie nie uwierało. Bałem się też wspomnianego przeskoku czasowego w połowie serii, ale wierzcie mi lub nie, nic on nie psuje i jak już przyzwyczaimy się do tego i owego, wraca ogromna przyjemność z oglądania.

Pomysł na mechy jest dość oryginalny.

Wrócę na chwilę do tego jak mówiłem, że zwieńczenie jest takie sobie. Po pierwsze mamy tutaj faktyczne zakończenie, a nie coś czego fani będą się musieli latami domyślać by twórcy potem i tak zaprzeczyli wszystkim teoriom. Historia faktycznie się kończy, ale ciężko mi powiedzieć dlaczego średnio mi się ten koniec podobał. Może to przez to jak twórcy potraktowali bohaterów? Albo może wolałbym chociaż malutką furtkę zostawioną na domysły? Bo niby uczucie dostania wszystkiego na tacy jest satysfakcjonujące, ale pozostawia pewien niedosyt. Oczywiście są jeszcze filmówki, ale z tego co wiem, podobnie jak pierwsza część Rebuild of Evangelion, skupiają się na streszczaniu oryginału z niewielkimi zmianami, aniżeli na całkowicie nowej fabule. Jak będzie naprawdę się zobaczy i może słówko o tym jeszcze napiszę.

GAINAX STYLE
Postaci jest bardzo dużo i twórcy naprawdę starają się z całych sił abyśmy o którejś nie zapomnieli. Zacznę od głównego bohatera czyli Simona. Jest sprawiedliwy, dobry, umie sobie radzić w trudnych sytuacjach i nie obarcza za bardzo innych swoimi problemami. Niektórzy powiedzą, że to wręcz szablonowo nudny protagonista, ale ja tak nie twierdzę. Miewa chwile zwątpienia i wyraźnie potrafi się godzić także z porażkami. Jednym słowem Simon to świetna postać, jest znakomicie poprowadzony i po prostu wierzymy w jego motywacje. Dalej Kamina, kolejna naprawdę bardzo dobra postać (chyba nawet jedna z moich ulubionych) i nie dziwię się, że od pewnego momentu staje się bardzo ważną częścią motywacji naszych bohaterów.

A to jest Nya. Znaczy Nia.

Jest energiczny, silny, nie poddaje się, a do tego zawsze zachowuje twarz i potrafi zarzucić jakimś żartem. Yoko, znów fajna postać, która chociaż nie ma przeważnie jakiegoś wielkiego wpływy na historię, odznacza należycie swoją obecność. Oczywiście bohaterów jest znacznie więcej, jak przybyła z obozu wroga Nia, pochodzący z bardzo religijnej wioski Rossiu czy ogólnie członkowie założonej przez Kaminę Dai-Gurren Brygady (Kattin również później fajnie się rozwinął...). Jest ich wielu i większość zostaje w głowie już po skończonym seansie. Jak mówiłem twórcy dołożyli wszelkich starań aby każda postać odznaczyła swoją obecność. Widzimy jak bohaterowie się rozwijają, zmieniają poglądy, dorastają, to wszystko tutaj jest. Naprawdę ciężko wybrać ulubiony charakter z takiej plejady, a chyba nie musze mówić, iż niesamowicie zwiększa to przyjemność z oglądania? Na specjalną nagrodę w kwestii postaci zasługuje tutaj Leeron – homoseksualista, który swoimi tekstami nieraz przyprawiał mnie o śmiech.

TENGEN! TOPPA! GURREN! LAGANN!!!
Warstwa techniczna. Co tu dużo mówić, lubię jak mimo wszystko mechy są pociągnięte magicznym pędzlem speców od efektów specjalnych, ale cieszę się, że tutaj tego uniknięto. Dlaczego zaczynam właśnie od walk mechów? Bo były świetne! Poczynając od muzyki (która zresztą jako całość jest bardzo dobra i do tego genialnie współgra z całością), bardzo fajnego pomysłu na same mechy i dynamiki, a kończąc na okrzykach i transformacjach które przypominały mi trochę oglądane niegdyś serie Transformers czy liczne mutacje Power Rangers (wiem, że porównania trochę z czapy, ale jakoś wyjątkowo mi pasowały). Dalej wyróżniają się projekty samych postaci, a szczególnie stroje w których paradują pod koniec. Jedni nazwą to kiczem, inni pokiwają przecząco głową, ale jak dla mnie wszystko jest tutaj do siebie idealnie dopasowane i nie ma miejsca na nudę czy wybredność.

EPIC!

Tak więc jeśli jeszcze nie załapaliście, bierzcie się za Tengen Toppa Gurren Lagann choćby zaraz, jeśli nie macie tego jeszcze za sobą. I to niezależnie od tego czy mechy was interesują czy nie i gdzie zaciera się u was granica pomiędzy luzactwem a kiczem. Oczywiście, że całość nie jest idealna i znajdzie się kilka słabszych wątków, ale wady wychodzą w sumie dopiero po chłodnej kalkulacji, a w trakcie oglądania całkowicie się je przeocza. Tak więc, oglądać i nie wybrzydzać!

niedziela, 22 grudnia 2013

Rebuild of Evangelion - do trzech razy sztuka



Do podrasowanego Evangeliona zasiadłem z wielką ciekawością i z równie wielkimi obawami. Dlaczego? Bo mogłem dostać albo historię powielającą w jak największym stopniu oryginał przez co na swój sposób lekko przynudzającą, albo całkowitą odskocznię co też nie musi być wcale dobrym pomysłem. Jak jest zatem z trzema filmami jakie tu opiszę? Dość różnie.

UWAGA MOŻLIWE SPOILERY!: OK, tak jak zawsze staram się pisać bez zdradzania czegokolwiek, ale sami wiecie, że serii Rebuild of Evangelion po prostu nie da się rzetelnie opisać bez odwoływania się do oryginału. Ostrzeżenie głównie do ludzi, którzy jeszcze nie oglądali Neon Genesis Evangelion, reszta może czytać w spokoju.

Dodany obrazek
Wspomniana Mari Makinami.

Evangelion: 1.11 You Are [Not] Alone

Zacznę od początku czyli od Evangelion: 1.11 You Are [Not] Alone. Jego akcja obejmuje pierwsze sześć odcinków oryginalnej serii, zatem poznajemy głównego bohatera Shinji’ego, widzimy jak pierwszy raz prowadzi Evę, przez ekran przewijają się Ayanami, Misato i tak dalej. Nie jest to wielka odskocznia od oryginału. Na pewno to co od razu zwraca uwagę to oprawa wizualna dostosowana do dzisiejszych standardów. Wszystko jest oczywiście ostrzejsze i sugestywniejsze niż oryginał, oprócz tego kolory są o wiele żywsze, chętniej prezentuje nam się ładne scenerie, a same Evangeliony czyli jakby nie patrzeć główna składowa elementów akcji, są podrasowane komputerowo. Całość zatem wygląda dużo lepiej nie tracąc przy tym charakteru Neon Genesis. Nie wiem do końca czy to aby nie złudzenie (potęgowane dodatkowo pozostałymi obejrzanymi przeze mnie filmówkami do których zaraz dojdę), ale zdaje mi się też, że główny bohater jest taki jakiś... nie wiem, może to dlatego, iż całość obejmuje zbyt mało abym mógł odczuć irytację, lecz Shinji wydawał mi się tu trochę lepiej poprowadzony.

Dodany obrazek
Im dalej w las tym więcej zmian. Raz na lepsze, raz na gorsze.

Wciąż ma depresję i jest przygnębiony aczkolwiek trochę lepiej zdołałem go zrozumieć. Z tego co piszę to w sumie wychodzi, iż You Are [Not] Alone jest po prostu podrasowanym recapem ćwiartki oryginalnej serii. Nie jest to jednak do końca trafne bo zmiany jednak są. Starają się nie ingerować w kluczowe dla serii wydarzenia, ale jednak są. Zacznę od Rei. W oryginale w sumie nie zagłębialiśmy się zbytnio w jej psychikę, szczególnie jak wyszło na jaw co jest z nią nie tak. Tutaj jakby bardziej uwidaczniają się nieokreślone relacje pomiędzy nią, a Shinjim dodatkowo ukazując wszystko niezbyt dosłownie. Do tego bardzo szybko (na chwilę, lecz jednak) na scenę wkracza Kaworu, a pierwszy Anioł którego widzi nasz protagonista to numer czwarty, nie trzeci. Zmieniono też znacznie całą potyczkę z piątym. Nie są to może jakieś gigantyczne odskocznie, ale mamy od tego jeszcze pozostałe dzieła z serii Rebuild of Evangelion, nieprawdaż?

Dodany obrazek
O dziwo, bohater jakoś strasznie mnie tu nie irytował.

Evangelion: 2.22 You Can [Not] Advance

Pierwszy film odchodził od oryginały bardzo rzadko i do tego bardzo ostrożnie. Jakby twórcy panicznie bali się aby czegoś nie spierniczyć. Po You Can [Not] Advance stwierdzam, że ich obawy były przesadą. Już na wstępie zaznaczę, że drugi twór z serii Rebuild jest póki co tym najlepszym. Idealnie wyczuwa gdzie powinien coś zmienić, a gdzie trzymać się oryginału, a jak już od niego odchodzi to robi to z głową i przytupem. Ale od początku. Po pierwsze dostajemy całkowicie nową postać, do tego już na samiutkim początku. Mari Makinami – bo tak się owa postać zwie, ma potencjał aby wprowadzić mnóstwo pozytywnej energii do przygnebiającego klimatu całości i jak najbardziej zaliczam to na plus. Czy wszyscy piloci Evangelionów muszą koniecznie mieć jakąś traumatyczną przeszłość? Kolejnym ogromnym atutem jest przecież także ulubienica dużej części widzów (w tym mnie), Asuka, której na ekranie jest sporo i nie straciła absolutnie nic ze swojego charakteru. Co ciekawe, o czym wspomniałem już wyżej, zmieszczono nawet kilka wątków typowo uczuciowych zagłębiających się w relacje pomiędzy postaciami. Okazuje się, że Rei wcale nie jest tak bezuczuciowa jak się wszystkim wydaje, a i Asuka jest w końcu wciąż też tylko nastolatką, prawda? No więc co mi się tak podobało w tym filmie oprócz Asuki?

Dodany obrazek
KEEP CALM AND LOVE TSUNDERE

Zatem, zacznę od najmniej ważnej rzeczy, czyli walk. Jest tu ich kilka i są naprawdę świetnie zrobione, zwłaszcza jak pomyśli się, nic nie zdradzając, kto z kim walczy (jedna z ostatnich potyczek kazała mi zbierać zęby z podłogi przez bardzo długi czas). Wyeliminowano kilka bezsensownych wątków z oryginału (na ciebie patrzę Toji) i zapewniono nam od groma emocji pod koniec. Dlaczego pod koniec? Przyznam szczerze, iż zaskakująca duża część filmu koncentruje się na typowym szkolnym życiu nastolatków. Czy to źle? Przeciwnie, to świetnie. Trzeba nam pamiętać, iż piloci śmiercionośnych Evangelionów to właśnie tylko nastolatki i uważam, że pokazanie ich trochę od tej dziecięcej strony było tutaj nie tylko potrzebne, ale wręcz wskazane. Niestety są i dość poważne wady w warstwach postaciowych. Po pierwsze nie udało się w filmie zmieścić dość istotnych wątków z oryginału, jak przykładowo romans Misato i Kaji’ego. OK, można się było bez tego obejść, ale jednak lekki niesmak pozostał. Po prostu całość jeszcze bardziej skupia się na głównych bohaterach jakimi są piloci Evangelionów aniżeli na postaciach pobocznych. Chociaż rozwój nie jest tak dobry i dopracowany jak w oryginale nie narzekam – Rei dostała wreszcie umiejętność okazywania zróżnicowanych uczuć, Asuka jest jeszcze lepsza bo poprzez zwierzenia i dostrzeganie swoich słabości staje się lepiej rozwiniętą bohaterką. Shinji nie przechodzi już ciągłych załamań... Mógłbym tak się zachwycać bez końca lecz jest jeszcze trzeci film, który stawia wszystko na głowie.

Dodany obrazek
Trzeci film chyba jednak za bardzo namieszał.

Evangelion: 3.0 You Can [Not] Redo

No i dochodzimy do trzeciego i zarazem najbardziej kontrowersyjnego dzieła z całej serii Rebuild. Tak więc ci co oglądali You Can [Not] Advance wiedzą, że na końcu Shinji zrobił, nie siląc się, niezły burdel. Tak więc Evangelion: 3.0 ukazuje wydarzenia, które dzieją się 14 lat po tamtych. I już samo to nie napełniło mnie pozytywnymi odczuciami. Po pierwsze nadmienię, że pomimo wywrócenia fabuły całkiem do góry nogami trzeci film ma sporo wspólnego z oryginałem. Znów dostajemy sporą dawkę surrealizmu, tajemnic, intryg no i zdesperowanego Shinji’ego. W ogóle lwia część opowieści koncentruje się na relacjach pomiędzy protagonistą, a poznanym już wcześniej przez widzów, Kaworu. Nie mówię, że to jakaś tragedia, ale chyba jednak wolałbym aby zachowano odpowiedni balans jak w You Can [Not] Advance niż aby tak mieszano w uniwersum. Bo teraz wygląda to mniej więcej tak: pierwszy film najmocniej trzymał się oryginału i dość dobrze na tym wyszedł, drugi odchodził od niego częściej i odważniej i wyszedł dzięki temu jeszcze lepiej.

Dodany obrazek
Uśmiechnięta Rei. Widzu, napawaj się.

Trzeci za to jeszcze bardziej oddala się od Neon Genesis i wychodzi przez to średnio. Cała fabuła opiera się na walce z organizacją NERV, która, jak się w ciągu 14 lat okazało, nie ma zbyt szczytnych celów w swoich działaniach i dąży do wywołania kolejnego Uderzenia. Jeśli chodzi o postacie to oprócz Kaworu występują wszyscy ważniejsi bohaterowie czyli między innymi Rei (która znów jest pozbawioną uczuć marionetką, ale nie bez przyczyny), Mari (mam nadzieję, iż w czwartej części dadzą jej trochę więcej czasu antenowego) i Asukę (do twarzy jej z opaską!). Oczywiście przewija się też Misato, Ritsuko, ojciec Shinji’ego i inni, ale przeważnie zbyt wiele to ich nie widzimy. Do tego wszystkiego dochodzą zmiany w samym wyglądzie uczestników opowieści. Jak się okazuje piloci Evangelionów są skazani na klątwę Evy przez co ich wygląd nie ulega zmianie. No cóż, kolejny wątek nasuwający milion pytań bez odpowiedzi w zestawie. Jak więc jest z tym You Can [Not] Redo? Nie ukrywam, średnio mi się podobał i sam w sumie nie wiem czy to przez koncentrowanie się na bohaterach, których nie lubię czy właśnie przez wywracanie historii nogami do góry. Nie jest źle, bo widzę w tych całych zmianach potencjał, do tego póki co wszystko wydaje się logiczne i nie ma znajomego z oryginalnej serii bełkotania. Powiedzmy zatem, że jestem bardzo ostrożnym optymistą, a na ostateczny werdykt poczekam aż ukażą się wszystkie planowane filmy i wreszcie, mam nadzieję, poznam trzymające się składu i ładu zakończenie.

Dodany obrazek
Walki bywają epickie.

Tak więc nie pozostaje mi nic innego jak powiedzieć wam, iż jestem zadowolony z seansu. Nie spodziewałem się, że dostanę coś wgniatającego w fotel, a jednak bywały epickie momenty. I to takie po których naprawdę pozostawało mi zbierać zęby z podłogi. Jako człowiek, któremu oryginał podobał się bardzo pomimo debilnego zakończenia jestem zatem pozytywnie zaskoczony jakością całości (no, trzeci film trochę zepsuł wrażenie, ale co tam) i czekam na więcej. W tym czasie poczytam mangi.

poniedziałek, 16 grudnia 2013

Anta baka?! - Neon Genesis Evangelion (+ End of Evangelion)


Naprawdę z całych sił starałem się zbyt wiele nie czytać o tym anime. Najlepiej wcale. Zasiadając miałem znikome pojęcie z czym to się je, no może oprócz tego, że parę razy usłyszałem, iż z zakończeniem jest coś nie tak i szczerze mówiąc po pierwszym odcinku nie miałem zbytniej ochoty do całości wracać. Dopiero po obejrzeniu kilku kolejnych odcinków, zacząłem łapać.

PIERWSZE KOTY ZA PŁOTY

Na pierwszy rzut oka całość wydała mi się dosyć... zwyczajna. Pierwszy odcinek rozpoczął się walką sił ludzkich z jakimś potworem, potem jakieś mechy no i w sumie nie wiele poza tym. Gdy jednak wreszcie porządnie do całej serii zasiadłem i postanowiłem za wszelką cenę poznać meandry fabuły było coraz lepiej. Zacznę od skrótowego objaśnienia na czym w ogóle historia się opiera, ale postaram się to zrobić tak aby nikomu nie ująć nawet najmniejszego skrawka frajdy jaką jest oglądanie. Więc, naszego protagonistę legitymującego się jako Shinji Ikari poznajemy gdy przybywa do Tokio‑3 zgodnie z rozkazem swojego ojca. Nie wie po co, nie wie dlaczego, lecz szybko spotyka energiczną Misato Katsuragi, kobietę, która zdaje się wiedzieć o wiele więcej od niego i która doprowadza wreszcie do spotkania ojca z synem.

Moja reakcja po zakończeniu...

Całe wydarzenia zdają się mieć związek ze straszliwą katastrofą od której minęło 15 lat, Drugim Uderzeniem. Od tamtego momentu ludzkość musi radzić sobie z Aniołami chcącymi za wszelką cenę dostać się do kwatery głównej organizacji walczącej z nimi – NERV-u. Na szczęście wspomniane potwory można pokonać za pomocą przypominającej mecha, broni (wiem, iż to określenie średnio pasuje, ale takiego używa się też wielokrotnie w anime) nazwanej Evangelion. Pilotującym tę broń ma być właśnie nasz główny bohater, pod namową ojca godzący się na walkę z Aniołami. Tyle można mniej więcej wynieść z pierwszego odcinka więc raczej nie napisałem zbyt wiele.

Skupię się za to na jakości samej historii. Jest bardzo wysoka. Nie od razu się to zauważa, ale im dalej brnąłem w całość tym bardziej utwierdzałem się w tym przekonaniu. Całość jest przede wszystkim świetnie wymyślona i opowiedziana. Pełno tutaj nawiązań i symboliki odwołujących się do kultury, sztuki i przede wszystkim, religii. Fabuła ciekawi, przedstawia nam swój świat chce żebyśmy w niego uwierzyli. Chce żebyśmy ani na sekundę nie przestali być ciekawi i czasami nie skończyli sobie zadawać coraz większej ilości pytań. I całość byłaby naprawdę znakomita gdyby nie zwieńczenie. Zwieńczenie, które zasłuży sobie na osobny akapit...

Nie znajdziemy tu ton fanservice'u, a nawet jego znikomych ilości

BAKA SHINJI!

Mamy szereg ważnych dla fabuły postaci, wypada coś więcej napomknąć zatem o protagoniście. Niestety jest to kolejny typ do zapisania na liście najbardziej wkurzających głównych bohaterów. Nie znosiłem go, denerwowały mnie jego depresje przez, które inni dostają po tyłkach, irytowało mnie jego niezdecydowanie, durny egoistyczny charakter i ogólna nieporadność. Do końca serii miałem nadzieję, iż jednak coś się wydarzy i Shinji’ego zdołam polubić. Zamiast tego, jeszcze bardziej go znienawidziłem. Zwłaszcza po ostatnich scenach End of Evangelion. Skoro mam już Ikari’ego za sobą (tak na marginesie wątek z któregoś z ostatnich odcinków związany z jego uczuciami, chyba ci co oglądali domyślają się o czym mówię, dobił mnie) mogę skupić się na tych postaciach, które są dobre. Rei Ayanami, jedna z najbardziej tajemniczych bohaterek przez co na swój sposób intrygująca.

Niby sprawia wrażenie jakby była odarta z emocji (co znajduje oczywiście swoje uzasadnienie w fabule), a jednak widać po niej, że emocje działają na każdego (jeszcze bardziej rozwijają to filmówki o których też spodziewajcie się sporego tekstu). Polubiłem ją. Nie jakoś szczególnie, ale wiem, że fani kuudere będą wniebowzięci. Tak jak fani tsundere będą wniebowzięci (a raczej już w większości są...) moją ulubioną postacią z tej serii (fani rudowłosej, teraz was rozumiem) Asuką Langley. Śledzi się ją z niebywałą przyjemnością i chyba jako jedyna potrafiła wyrzygać Shinji’emu to co gryzło mnie od pierwszych odcinków. Po prostu jestem nią oczarowany i dopisuję do ulubionych postaci z anime. Urocza.

Niektóre momenty wgniatają w fotel

To nie koniec bo sporo na ekranie jest też Misato Katsuragi opiekującej się młodym Ikarim. Jestem wręcz pewien, iż i ona ma rzeszę oddanych wielbicieli więc wiedzcie, że i ta bohaterka nie zawodzi. Jednym słowem, zamiast opisywać każdą osobistość przewijającą się przez Neon Genesis Evangelion powiem po prostu, że warstwa postaciowa jest tak dobra (pomijając protagonistę), że inne anime powinny dosłownie uczyć się od NGE jak poprawnie rozwijać swoich bohaterów. Każdy z nich ma złożony charakter i psychikę. Mamy całe odcinki, które wtajemniczają nas w przeszłość i motywacje postaci. Poznajemy ich słabości, wydarzenia kształtujące ich od dziecka... tego nie da się opowiedzieć. Osobiście uwielbiam jak obsada jest rozwijana w ten sposób, więc automatycznie popadam w zachwyt. I w sumie ten zachwyt fabularny trzymałby mnie do końca gdyby ten koniec nie był tak tragiczny. Oczywiście postaram się go wam nakreślić bez zdradzania czegokolwiek, ograniczę się do opinii, a resztę rozwinę w komentarzach. Co zatem mi tak bardzo nie pasuje? I co właściwie zmienia w tym względzie End of Evangelion?

Znajdzie się i miejsce na spokojniejsze momenty

BLABLABLABLABLABLAKONIEC

Nie mam nic przeciwko zakończeniom rzucającym w nas tak bardzo życiowymi hasłami jakich można wymyślić ze dwadzieścia będąc pod prysznicem. OK wolałbym, aby zawsze silono się na coś więcej, ale już przywykłem, że historie często po prostu kończą się monologiem głównego bohatera, który tłumaczy nam jakie to życie jest ciężkie i blablabla. Ten cały szajs da się znieść aczkolwiek o ile jest on na przyzwoitym poziomie zamiast wciskać nam bełkot. A tutaj po prostu wciska się nam bełkot. Można oglądać zakończenie NGE nawet sto razy, doszukiwać się w nim symboliki, ale moim skromnym zdaniem to jest po prostu bełkot spowodowany albo małym budżetem albo niezdecydowaniem twórców. Patrząc na End of Evangelion obstawiałbym raczej to pierwsze, po najwyraźniej alternatywna końcówka została dokręcona gdy NGE osiągnął sukces. Whatever. W każdym razie końcówka jest tragiczna. Nie spodziewałem się w najgorszych snach, że może być tak zła. Przez kuriozalną ilość czasu zasypuje się nas obrazkami, nic nieznaczącymi kadrami i pseudo odkrywczymi hasłami, których jak już mówiłem można wymyślić miliony.


Postacie są świetne!

Jak zobaczyłem tą rozbabraną końcówkę to naprawdę się wkurzyłem i byłem skłonny porządnie obniżyć ocenę na MyAnimeList. Na pół szczęście jest jeszcze alternatywne zakończenie (niektórzy twierdzą, że to po prostu rozszerzenie oryginału, ja jednak wolałbym udawać, iż oryginalne zakończenie w ogóle nie istnieje bo kończy się jak tragiczna dobranocka), które trochę poprawia całość, ale sprawia też, że moja nienawiść do młodego Ikari’ego rośnie. W End of Evangelion wszystko ma trochę większy sens i przez większość czasu przy odpowiednim skupieniu i zrozumieniu fabuły NGE wiadomo o co chodzi. Niestety zostawiono i trochę miejsca na bełkot, ale to i tak nie to samo co w oryginale. Druga sprawa, że zakończenie jest pozostawione do tak swobodnej interpretacji, że w sumie... nie wiadomo co o nim myśleć, oprócz łatwego doszukiwania się w nim odniesień do religii, które swoją drogą są bardzo mocnym punktem i NGE i EoE.

Motywy Aniołów nie są z początku znane

LOOK AT THIS PRETTY FACE

Anime ma już na karku sporą ilość lat, ale jakoś straszliwie tego nie widać. Oczywiście, całość nie jest ani tak ostra jak dzisiejsze animce, ani tak efektowna, ale naprawdę trzyma się świetnie. Można by rzec, że jest to po prostu tytuł ponadczasowy. Poza tym głodni wodotrysków powinni czym prędzej sięgnąć po serię filmów Rebuild of Evangelion, jaką jak już wyżej obiecywałem, na pewno dla was na blogu opiszę. Muzyka jest bardzo dobra, podobało mi się tutaj kilka kawałków, a openingu mógłbym słuchać w nieskończoność. Jakoś rzadko spotykam się z sytuacją żebym narzekał na warstwę techniczną, a przy tak wysokiej jakości całej serii raczej nie można było sprawy pokpić. Jest dobrze, jak na dziś dzień i znakomicie, tak w ogóle.

Pozostało mi sklecić jakieś zakończenie i podsumować cały powyższy wywód. Całość pomimo debilnego zakończenia jest świetna, za sam rozwój postaci byłbym gotów przyznać medal, a to przecież tylko jeden z wielu atutów tej serii. A dla niej samej zaletami mogą być nawet pojedyncze postacie mające wielbicieli wszędzie dookoła. Jasne, że anime posiada sporo wad, ale co z tego skoro śledziłem je z wypiekami na twarzy? I od razu po nim zasiadłem do wszystkich filmówek jakie dotąd wyszły (tak swoją drogą nie oglądajcie Neon Genesis Evangelion: Death & Rebirth bo to typowo zapychający recap, szkoda na niego czasu)? Nie lubię się przesadnie zachwycać bo jak już cały ochłonę to pewnie wymienione wady zaczną bardziej mi doskwierać, ale co mi tam, przecież jest Asuka. Widzimy się przy okazji tekstu o filmówkach jak już skończę trzecią. Wiedzcie, że doskonale pompują mi adrenalinę.

piątek, 6 grudnia 2013

The Hunger Games: Catching Fire - pozytywne zaskoczenie


Jedna rzecz strasznie mnie boli przy tym filmie. Nie ma ona bezpośredniego związku z nim samym, tylko raczej z ludźmi, którzy go oglądają. Niestety coraz częściej słyszę jakoby są to osoby, jakie nie widziały na oczy części pierwszej. Nie wiem jak dla was, ale dla mnie takie coś jest po prostu mało zrozumiałe. Mam nadzieję, że nie popełnicie tego samego błędu i na sequel czym prędzej pognacie do kina (póki jeszcze można), bo warto.

WITRAŻ FABULARNY

Zanim wezmę się jednak za Catching Fire kilka słów o pierwszej części. Jej wizerunek był krzywdzony jeszcze zanim zdążyła ujrzeć światło dzienne. Dlaczego? Ponieważ jest ekranizacją książki docelowo przeznaczonej dla młodzieży. Co więc w tym takiego złego? Cóż, powiem tylko tyle, iż podobnym ogólnikiem można by opisać sagę Zmierzch. W każdym bądź razie, gdy dzieło Gary’ego Rossa weszło wreszcie do kin, większość osób mogła przekonać się jak dobry był to film. Niby nie robił nic innowacyjnego, ale pokazał, że ekranizacja książki dla młodzieży nie tylko może nie być szmirą, ale ponadto naprawdę dobrym filmem. I za taki część pierwszą uważam. Oczywiście, spoglądając chłodnym okiem znajdzie się w nim sporo poważnych wad, ale raczej nie są one zbyt bolesne na pierwszy rzut oka. No i w sumie dopiero po tym filmie zacząłem się bliżej przyglądać Lawrence jako aktorce (szczególnie po udanej roli w X-Men: Pierwsza klasa).

Jak to dwie kolejne części?

Po tym wszystkim co powyżej napisałem, jestem gotowy aby nakreślić jak się sprawy mają w sequelu. Postaram się to zrobić bez nawet najmniejszego spoilera więc w razie czego, nie ma strachu. Zaczynamy dokończeniem zaległości z części pierwszej czyli poruszeniem tamtejszych wątków. Ogółem przez pierwszą połowę mamy do czynienia głównie z psychologią głównych bohaterów, polityką i naprawianiem tego co pomijała poprzedniczka. Dla wielu osób może się to wydać straszliwie nudne i zdaję sobie z tego sprawę. Jak dla mnie, taka lekko przegadana pierwsza połowa wypadła dobrze. Buduje napięcie do zbliżających się wielkimi krokami wydarzeń wprowadzających do całości akcję, rozwija sylwetki bohaterów, wprowadza nowych, rozbudowuje wątki... takie momenty są po prostu fabule potrzebne, szczególnie tutaj.

Jennifer kolejny raz wypada znakomicie


Po zwycięstwie w Igrzyskach śmierci (nie przepadam za tym tłumaczeniem, ale niech będzie) główni bohaterowie: Katniss i Peeta zdobywają sławę. Muszą wygłaszać przemówienia, pocieszać rodziny poległych, zachwalać panujący w państwie reżim i dostarczać świeżych newsów z życia zakochanych zwycięzców. Jak nietrudno się domyślić, żadnemu z dwójki protagonistów takie zachowanie nie jawi się jasnymi kolorami, zwłaszcza bacząc na fakt, iż coraz wyraźniej widać jak system Kapitolu upada, a co za tym idzie, ludzie się buntują. Co gorsza władza uważa, że winowajcami sprzeciwień systemowi są właśnie zwycięzcy Igrzysk. 

Autentyk: w filmie nie ma Lady Gagi

Nie powiem, fabuła jest dobra i bardzo sensowna, po czasie to zauważyłem. Mamy tutaj logiczny ciąg przyczynowo skutkowy, więc nie ma mowy aby narzekać na nieścisłości. Pewnie duża w tym zasługa bestsellerowej serii książek z którymi jeszcze nie miałem do czynienia, a na których całość jest oparta (bo lepiej czytać kolejny raz Kinga, echh...), ale i tak, historia jest o wiele lepsza niż w pierwszej części. Nie ma bata, wyciągnięto chyba wszystkie wnioski jakie do wyciągnięcia były po babolach części pierwszej i dostarczono wysokiej klasy scenariusz. Dodatkowo, druga połowa filmu zapewniła mi takie napięcie i wczuwkę, że po prostu nie mogłem tego nie odnotować.

Obie wersje tej sukni są wspaniałe. Zrozumiecie po seansie.

NIE IGRAJ Z OGNIEM

Mając fabułę z głowy, dalej wypada skupić się na ludziach biorących udział w produkcji filmu. Zacznę od reżysera: jest nim Francis Lawrence. Nie wiem dlaczego z tego stanowiska wywalono Gary’ego Rossa, ale ja po nim płakał raczej nie będę. Gdybym miał obstawiać powód zrezygnowania z Rossa inny niż pieniądze, zwróciłbym na pewno uwagę na jego nikłe doświadczenie w filmach akcji. Co zatem z Francisem? Ma on na swoim koncie dwie całkiem udane produkcje, które zna wiele osób, mianowicie Jestem legendą ze Smithem i Constantine’a z Reeves’em.

Patrz i ucz się, Josh

Co ciekawe udało mu się nawet obsadzić to beztalencie Pattinsona w całkiem przyzwoitej roli kręcąc Wodę dla słoni (jeśli ktoś potrzebuje argumentacji na temat mojego zdania o Robercie innej niż saga Zmierzch niech obejrzy Cosmopolis czyli jeden z najgorszych filmów jakie w ogóle, kiedykolwiek widziałem). Jak więc nowy reżyser wypada tutaj? Całość jest świetna, więc sami możecie sobie odpowiedzieć. W obsadzie oprócz coraz lepszej Jennifer Lawrence w roli głównej (od jakiegoś czasu zacząłem poważnie uważać ją za bardzo utalentowaną aktorkę, szczególnie po Silver Linings Playbook), której nie mam nic do zarzucenia, jest jeszcze Josh Hutcherson i na nim chwilę przystanę.

Brutalnie pominięty wątek powraca w sequelu

Przyznaję, mam do niego jakieś uprzedzenie. Po szmirach pokroju serii Journey czy Mostu do Terabithii niezbyt przyjemnie mi się go ogląda. Wkurzał mnie w pierwszej części i wkurzał mnie też tutaj acz troszkę mniej. Po pierwsze przez cały czas wygląda jakby był, no nie wiem... smutny. Serio ciężko mi to opisać. Po prostu nie ujrzymy na jego twarzy determinacji, wściekłości czy strachu bo autentycznie cały czas wygląda jakby był pesymistycznym pesymistą. Smutnym pesymistycznym pesymistą. Troszkę na ekranie jest także Woody’ego Harrelsona i autentycznie lubię jego kreację w tym filmie. Ten myk w oku i ta szarmanckość sprawia, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Żałowałem, iż malutko miejsca pozostawiono Jenie Malone – aktorce, której raczej z dobrymi filmami nie kojarzę, ale tutaj rozwija skrzydła. Kto by pomyślał, iż odnajdzie się w roli niestabilnej psychicznie i narwanej babki z toporem. Reszty aktorów (no, był jeszcze Sam Claflin i wypadł nieźle) albo jest mało, albo się na nich nie skupiamy.

Druga połowa filmu to już czyste napięcie

YES, YES & YES

Muzyka jest tutaj elementem o którym niestety zapomina się po wyjściu z kina i raczej można go ocenić dopiero po odsłuchaniu soundtracku. Z takich bardziej pierdół/szczegółów chciałem zwrócić uwagę na genialne kreacje, które pojawiają się w filmie. Co rusz, gdy fabuła rzucała bohaterów na jakieś uroczystości nie mogłem napatrzeć się na ich przepięknie zaprojektowane stroje. Wyobraźnia działała tutaj na pełnych obrotach, jak sądzę. Efekty specjalne też są OK, po pierwsze mamy ich dość sporo, po drugie zostały dobrze zrealizowane. Nie ma wrażenia sztuczności i nie jesteśmy zasypywani wybuchami na siłę.

Cóż, lekko oklepany tyran


Czas na finalny werdykt. Powiem to od razu i nie będę owijał w bawełnę, sequel bije na łeb część pierwszą. Poprawiono tutaj chyba wszystko co dało się naprawić i dostarczono wysokiej jakości rozrywki. Mamy więcej efektów, lepszą fabułę, bardziej rozwinięte postacie, więcej dialogów, wprowadzania w świat. Jest więc więcej i lepiej, zachowując przy tym klimat pierwszej części. Zatem jeśli wspomniana pierwsza część już jest wam znana, to koniecznie ten film obejrzyjcie, nie powinniście żałować. Chyba, iż wkurzy was tak jak mnie to, iż całość urywa się w połowie i jak widać za rok czeka mnie kolejne spotkanie z The Hunger Games.

piątek, 29 listopada 2013

Nisemonogatari i Nekomonogatari: Kuro - Ogniste Siostry i super kociak


Drugi sezon Monogatari Series trwa w najlepsze (jak tylko zakończenie ujrzy światło dzienne spodziewajcie się dużego tekstu, tam naprawdę dzieje się tak dużo i całość jest tak dobra... ciężko będzie to ubrać w ładne słowa) więc myślę, że to dobry moment aby przypomnieć sobie dwie serie wydane pomiędzy nim a Bakemonogatari. A więc świeżo po rewatchu Nisemonogatari i Nekomonogatari: Kuro piszę dla was ten tekst.

Zacznę od tego, iż jeśli ktoś z serią jeszcze w ogóle nie miał do czynienia to powinien jak najszybciej nadrobić zaległość (oczywiście zakładając jego zainteresowanie tematem anime). Bo wiecie, jeśli tego nie zrobi to w sumie tekst zbyt dużo mu nie powie.

Yeah, super uszka.

Cała fabuła Nisemonogatari skupia się w największej mierze na siostrach głównego bohatera, legitymującego się jako Araragi Koyomi. O ile po seansie Bakemonogatari widz wie o nich w sumie tylko tyle, że są siostrami protagonisty i istnieją, tutaj poznajemy je o wiele bliżej. Chociaż na początku bałem się trochę odstawienia na bok Senjougahary, Hanekawy i innych postaci na trochę dalszy plan (bo jednak wciąż one występują i nie mamy uczucia, że całkowicie je pominięto), po seansie nie miałem wątpliwości: Nishio Ishin to geniusz, z kolei ludzie odpowiedzialni za serię anime, doskonale ten jego geniusz przelewają na ekran. Siostry Araragiego, Karen i Tsukihi, z miejsca zdobyły moją wielką sympatię (szczególnie ta pierwsza, której, ku mej uciesze, jest na ekranie nieco więcej) przez co seans po prostu nie mógł być nieprzyjemny. Tak więc fabuła leci bez wątpienia utartym już wcześniej schematem tylko tym razem mamy do czynienia z relacjami brata i sióstr.

Kolejna z postaci której nie da się nie pokochać.

Co zatem w Nekomonogatari: Kuro? No cóż, ukazuje wydarzenia jeszcze z przed Bakemonogatari i jest adaptacją szóstej książki z całego cyklu Monogatari więc skupia się głównie na Tsubasie Hanekawie więc jeśli ktoś bardzo nie lubi tej postaci może być mu trochę ciężko przebrnąć przez całość. Przyznam, iż też jakoś specjalnie jej nie wielbię, ale jak zamienia się w swoją kocią (czytaj: lepszą) połówkę to oglądam z wypiekami na twarzy. I cieszę się, że rozwinięto trochę dość słabo wcześniej zarysowany (może nawet wcale) wątek rodziców Hanekawy, jej motywacji, smutków i tak dalej.

He, mamy "trochę" więcej ecchi

Jak więc obie serie wypadają jako całość? Po pierwsze: nie macie zbyt dużo do oglądania. Nekomonogatari: Kuro to tylko cztery epizody, więc nie ma najmniejszego nawet problemu aby skończyć całość w jeden dzień. Nisemonogatari za to, chociaż składa się z jedenastu epizodów też raczej uda wam się szybko łyknąć. Skoro mnie udało się skończyć obie w jeden dzień (i to powtórzyć) to innym też powinno się udać po znalezieniu dłuższej chwili. Jeśli chodzi o fabułę to jak na historie poboczne doskonale uzupełniają one całość, nie wyobrażam przy tym sobie, aby ich nie było. Na szczęście wszystkie znaki na niebie i ziemi (ewentualnie w Internecie) wskazują, że dostaniemy adaptacje wszystkich nowelek z pod pióra Nishio. No i wciąż czekam z utęsknieniem na Kizumonogatari, na pewno nie tylko ja. Ale na ten czas weźmy się za postacie które w opisywanych seriach odgrywają kluczową rolę.

Początek chyba najlepszej sceny z Nisemonogatari

Jak już wielokrotnie podkreślałem Monogatari Series umie doskonale rozwijać bohaterów opowieści (i tak wiem, że to wielka zasługa pierwowzoru, ale przenieść go skrzętnie na ekran też było nie lada wyzwaniem). Naprawdę, chyba każda postać potrafi rozkochać w sobie tabuny widzów, a wybranie z tej puli swojej ulubionej to rzecz niebywale smutna i trudna. I ani Neko (które miało już ułatwione zadanie po pannę Tsubasę było nam dane poznać nieco wcześniej) ani Nise (wprowadzające praktycznie całkowicie nowe bohaterki) nie są tutaj wyjątkiem. Zacznę od tego pierwszego i historii Hanekawy – dla jej fanów to istna gratka, dla fanów jej drugiej fajniejszej wersji (ja!) również, a dla całej reszty po prostu dobra, czasem przygnębiająca, historia pozwalająca lepiej tę bohaterkę poznać. No i nie zabrakło też oczywiście rozbrajających dialogów. Dalej mamy siostry Araragiego. Karen, dziewucha energiczna, sprawiedliwa, uparta.

Siostrzyczki Araragiego. Takie słodkie i niewinne...

Polubiłem ją, nawet bardzo, a osławiona scena ze szczoteczką wywołała na mojej twarzy taki uśmiech, jakim mogą szczycić się bohaterzy kreskówek. Cóż poradzę, good stuff. Tsukihi mamy, jak już pisałem, mniej i w sumie zostaje w wielu momentach lekko odstawiana na bok aczkolwiek jakoś specjalnie mi to nie przeszkadzało, zwłaszcza, iż w ostatnich odcinkach wszystko zdaje się wyrównywać. Reszta to charaktery, które poznaliśmy już wcześniej albo postacie epizodyczne. Reasumując, może to zasługa tego, że już sam fakt wchodzenia obu serii w skład Monogatari Series zapewnia im u mnie świetny start, jestem zadowolony pod względem fabularnym. Uwielbiam gdy którekolwiek anime rozwija skrupulatnie swoich bohaterów. Tutaj dostaję to raz za razem.

Krew z nosa!

Dalej jest strona graficzno-muzyczna. Cóż kreska to po prostu niepodrabialny styl studia SHAFT i za wiele się tutaj od czasu Bakemonogatari nie zmieniło. Z jednym wyjątkiem. Mamy dużo więcej ecchi. Nie postrzegałbym tego jako wadę bo drugi sezon pokazuje, iż twórcy wyciągnęli wnioski, a całość i tak jest wiele łagodniejsza niż mistrzowie gatunku, ale warto o tym napomknąć. Wszystkie prezentacje atutów ciał naszych protagonistek i tak przebija scena ze szczoteczką i kocia Hanekawa paradująca w bieliźnie. Muzyka to też w dużej mierze to, co mogliśmy już usłyszeć w Bake. Nie wątpię, iż nowe kawałki dodano, ale muzyka jak świetna była, tak taka pozostała i nie mam tutaj nic do dodania.

Hitagi jest tu dużo mniej, ale o dziwo całość na tym nie traci

No więc nowym fanom Bakemonogatari nie muszę chyba tego polecać (znaczy, oglądać!), a cała reszta, która zastanawia się czy warto dalej w tę serię brnąć niech posłucha: warto. Strasznie warto. Nie wiem jakich mam tu użyć nawet przymiotników. Po prostu, oglądajcie i łapcie się czym prędzej za drugi sezon bo to co tam dostajemy zawiesza poprzeczkę baaaardzo wysoko. Oby twórcom udawało się ją za każdym razem przeskakiwać, ja trzymam za to kciuki. Za to i za wyjście (w końcu) Kizumonogatari.