sobota, 3 maja 2014

Gundam SEED - Mecha w miecha

Pierwszy Gundam jakiego zobaczyłem. 50 odcinków. Udało się, przebrnąłem. I wiecie co wam szczerze powiem? Chociaż nie zawsze wszystko było różowe jak włosy Lacus, mam ochotę na więcej!

Może już na wstępie powiem: gdyby mnie Sefnir nie namawiał pewnie albo bym w ogóle nie tknął Gundamów albo zrobiłbym to dopiero za spory szmat czasu. Dlaczego? Nie jestem wielkim fanem mechów. Lubię je jako skłądową, produkcje z gatunku też dobrze mi się ogląda, ale to mniej więcej tyle. Muszę przyznać, iż po tej serii mój apetyt na tłukące się gigantyczne roboty dość mocno... wzrósł. No dobra, to z czym to się w ogóle je?

Całość zaczyna się w roku CE 71, 11 miechów od rozpoczęcia batalii między ZAFT (Zodiac Alliance for Freedom Treaty) i Sojuszem Ziemskim. Co to w ogóle za organizacje i o co w tym wszystkim chodzi? Jak się dowiadujemy, ludzie z pomocą genetyki i utalentowanych naukowców postanowili zabawić się w stwórców. Tak powstali Koordynatorzy, jednostki przewyższające zwykłych homo sapiens we wszystkim w czym się da. A że nie każdemu takie eksperymenty przypadły do gustu, szybko rozpoczęły się zamieszki, atak na kolonię gdzie osiedlali się wspomniani nadludzie i w efekcie wybuch wojny. Aby powołany właśnie przez Koordynatorów ZAFT miał jakiekolwiek szanse w walce z Sojuszem dostaje on zadanie przejęcia zdalnie sterowanych kostiumów bojowych mobile suit. No, w skrócie mechów.

To co może podobać się w fabule (i mnie się osobiście podobało) to niepewność, która ze stron ma rację: niby, powinniśmy machinalnie stawiać się po stronie Ziemian (czy raczej Sojuszu Ziemskiego), lecz z drugiej strony oni też okazują się mieć nie jedno za paznokciami. W każdym razie, jestem pod wrażeniem. Mnogość wątków, postaci i ogólnie pojętej fabuły (mamy tu chyba wszystko co dość logicznie dało się dołożyć: politykę, walkę dobra ze złem, rozmyślania nad sensem wojny, przyjaźń... mógłbym tak wymieniać baaardzo długo) jest tutaj wręcz przytłaczająca i wymaga pełnego skupienia od widza, a z drugiej strony zachowuje spójność i dobrze wywarza sceny akcji z tymi spokojniejszymi. Oczywiście, przy serii posiadającej tyle odcinków znalazło się miejsce dla niemałej liczby filerów, ale jakoś specjalnie mnie nie uwierały. Po prostu wciąż oglądałem z zaciekawieniem. Dlatego śmiem sądzić, że historia jest wyśmienita. Bardzo umiejętnie skonstruowana i poprzez swoje skomplikowanie, zmuszająca widza do myślenia. Ten element zdecydowanie na kolosalny, największy plus.
Jak już  pisałem oprócz meandrów fabuły mamy bardzo pokaźną liczbę bohaterów. I chociaż tutaj jakoś bardzo się nie zachwyciłem, jedno muszę twórcom przyznać. Jeśli ktoś już się pojawia, to nie pojawia się dla samego faktu wystąpienia. O co mi konkretnie chodzi? Nawet postacie epizodyczne odgrywają tutaj ważne role, a fabuła dba o odpowiedni rozwój gwiazd pierwszego planu. Tak więc zacznijmy od głównego bohatera, Kiry Yamato. Średnio go polubiłem. Nie wiem konkretnie czym to jest spowodowane, ale był jakiś taki, irytujący. O ile na początku przedstawiał jakieś sensowne cele czy motywacje (jak na przykład ochrona przyjaciół) o tyle im dalej z nim w las, tym bardziej mi on uwierał. Kolejną jak dla mnie dość średnią i nawet trochę schematyczną (przyjaciel z dzieciństwa, który staje się twoim wrogiem, mający przez cały czas wahania po której stoi stronie, gdzieś to już widziałem, kilkakrotnie) jest Athrun. Oprócz tej dwójki z głównych bohaterów warto jeszcze nadmienić Cagalli (na początku miałem o niej średnie zdanie, ale trochę się rozwinęła no i wiążę się z nią dość ciekawa rzecz) i Lacus. Ją akurat polubiłem i fajnie śledziło się jej poczynania. Oprócz tej czwórki mamy jeszcze z tysiąc innych postaci, ale nie ma sensu ich tu opisywać z osobna, po prostu, obejrzyjcie.

WARNING POSSIBLE SPOILERS!
Warstwa techniczna już swoje lata ma, ale wciąż dzielnie się trzyma. Detale są oddane z niesamowitą wręcz pieczołowitością, a gra świateł i cieni karze zdjąć czapki z głów. Spójrzcie zresztą sami na projekty postaci, czy samych Gundamów. Wyglądają naprawdę świetnie, a w ruchu prezentują się jeszcze lepiej. Jedyne co mnie trochę uwarło (chociaż to kwestia gustu) to dość specyficzna kreska. Nie wiem konkretnie jak to opisać lecz jest po prostu taka, na swój sposób inna. No i czasami zdarzyło się trochę mniej dopracowane tło. Tyle tylko, to błahostki, zwłaszcza jak przypomnimy sobie, iż seria debiutowała w 2002 roku. Muzyka natomiast jest na tyle dobra, że ze sporym zacięciem cały czas ją sobie puszczam (openingi i endingi to absolutny majstersztyk). Pierwszy ending (nie tylko on, po prostu najbardziej mi się spodobał) najprościej mówiąc, wgniata w fotel. Przynajmniej mnie. Co ja mam wam więcej mówić? Technikalia to mocna strona, tyle zapamiętajcie.

Jakie wrażenia wynieśliście po tekście? Pozytywne. Mam nadzieję, bo nie ma innej opcji. Być może zachwycam się bo to po prostu pierwszy Gundam jakiego widziałem? Albo po prostu nie miałem jeszcze do czynienia z anime tak mocno stojącym na mechach? Nie wiem. Na chwilę obecną odnotowałem doskonałą fabułę (naprawdę, nie mogę wyjść z podziwu upchnięcia tylu wątków i nie spowodowania wybuchu nieścisłości), dobre postacie, których losy wciąż mam ochotę śledzić (SEED Destiny w końcu sam się nie obejrzy) i wiem, że będę to robił z wypiekami na twarzy oraz świetną warstwę techniczną dopełniającą całość. To po prostu trzeba zobaczyć. Nie zrażajcie się liczbą epizodów i początkową nudą, naprawdę warto.

Weekend z waifu: Asuna Yuuki


Dodany obrazek
Na pierwszy rzut oka jest to najzwyczajniejsza bohaterka romansu przyprawiona po prostu nutą zadziorności przez którą czasami może sprawiać wrażenie bycia tsundere. Mimo to fani SAO ją uwielbiają (a może nie tylko oni) i wygrywa ona w kolejnych ankietach dotyczących najlepszej waifu. Czy i ja uległem jej niewątpliwemu czarowi?


UWAGA PRZEZ TRZY WYKRZYKNIKI! Chorobliwie uczuleni na spoilery, którzy boją się nawet zdradzenia koloru spodni bohatera w 20 odcinku są tradycyjnie przeze mnie ostrzeżeni. Reszta może spać spokojnie, raczej nie będę mocno wybiegał poza podstawowy zarys fabularny. No i tradycyjnie polecam przed lekturą odświeżyć sobie mój tekst o SAO.


No dobra, ostatnie pytanie postawione we wstępie to takie małe puszczanie oczka, bo gdyby odpowiedź na nie była przecząca w ogóle nie powstałby ten tekst. Zdaję sobie sprawę, że fakt lubienia Sword Art Online z góry zapewnia mi dezaprobatę wielu osób, ale co na to poradzę, obdarzyłem sympatią tę serię. W każdym bądź razie, Asuna. Poznajemy ją już w drugim odcinku i nie wiele się o niej dowiadujemy. Walczy sama, nie jest członkiem żadnej gildii, ale z mieczem radzi sobie równie dobrze co z patelnią. I w sumie po tak zdawkowych informacjach wraca po kilku epizodach z powrotem na drugi plan. I w sumie tyle powinniście wiedzieć o ile nie oglądaliście.

Jeśli tak, to resztę poznaliście już sami. Z samego początku bohaterka charakterem wpisuje się dość wyraźnie w tsundere: jest zadziorna, niedostępna, wyraźnie trzyma Kirito (protagonistę SAO) na dystans. Brzmi znajomo? Zapewne. Gdy jednak zaczyna działać chemia, osobowość Asuny ulega wyraźnej zmianie: na bardziej miłą, ciepłą, życzliwą. Wiecie o co chodzi. Nie znaczy to, iż dziewczyna jest przez to mniej charakterna: komu trzeba przyłożyć, temu przyłoży, a przynajmniej w dogodnej dla niej sytuacji. Dlatego też, jej wizerunek może być dla wrogów... mylący.

Dodany obrazek
Jeśli zaś już przy wyglądzie jesteśmy, nie wyróżnia się on niczym szczególnym. Jej włosy są koloru, który ciężko mi opisać. Powiedzmy, że to coś pomiędzy ciemnym blondem a jasnym brązem. Oczyska koloru piwnego, ich wyraźnie agresywniejsza kreska dodaje błysku upartości. Z bardziej charakterystycznych rzeczy wymieniłbym jeszcze brwi: nie wiem dlaczego, ale poprzez dopasowanie ich pod kolor włosów rzucają mi się w oczy. W Sword Art Online Asuna ma 17 lat (jest rok starsza niż Kirito) i nosi biało-czerwoną zbroję będącą symbolem przynależności do gildii Rycerzy Krwi (której zostaje wicedowódczynią). Warto napomknąć, że bohaterkę widzimy w naprawdę wielu kreacjach: we wspomnianej zbroi, w mundurku szkolnym, *khem* w bieliźnie, w ubraniu codziennym plus do tego dwa awatary z Alfheim Online (Undine i Tytania). Z ciekawostek powiem wam, że głosu Asunie użyczyła Haruka Tomatsu – ta sama, która użyczyła go również jednej z bohaterek Accel World, anime o podobnej do SAO tematyce. Ach, warto jeszcze nadmienić, że babka potrafi gotować.

No i czas na moją opinię czyli najtrudniejszą rzecz ze wszystkich.  Dlaczego? Bo cokolwiek napiszę będę brzmiał albo abstrakcyjnie albo nie końca zdrowo. Ale w sumie kogo to obchodzi? Zatem, zacznę od końca, czyli od wyglądu. Twierdzę, że ta postać jest bardzo fajnie narysowana i zaprojektowana. Na pewno nie jakoś strasznie oryginalnie, ale ładnie. Ciężko mi powiedzieć co konkretnie urzekło mnie w jej wyglądzie lecz wiedzcie, iż coś w nim jest i to coś mnie urzekło (best quote evah). Dalej mamy zróżnicowany charakter.
Dodany obrazek
by enjelia

Jak już pisałem, dziewczynę możemy pooglądać w kilku odcieniach i większość z nich jest dobra. Poza tym, to dość twarda laska. Chociaż w anime znajdziemy motyw ratowania księżniczki z tarapatów (że tak to sobie skrzętnie nazwę) to jednak wiele razy to właśnie Asuna ratuje Kirito z opałów, nie na odwrót. A nawet jak jest na odwrót, trzeba nam pamiętać, że protagonista to OP badass madafaka więc w sumie dlaczego miałoby tak nie być? Co jeszcze... wstyd mi się przyznać, ale cholernie dobrze ogląda mi się romanse. Te animowane oczywiście, filmowymi komediami romantycznymi robionymi taśmowo, łagodnie mówiąc, gardzę. W każdym razie, jak relacja pomiędzy bohaterami jest dość wiarygodna to ciężko mi nie zapałać sympatią do żeńskiej połówki. Nie zawsze tak jest, ale mi się zdarza. No i na koniec, po prostu lubię tę serię. Wiem, iż ma mnóstwo wad, dla niektórych większych, dla innych mniejszych, ale najzwyczajniej w świecie mi się podobała. Kręciłem parę razy nosem, ale z niecierpliwością oczekuję na drugi sezon i na przyjście nowelki pod mój dom. Z Asuną na okładce (i Kirito też, tak dla ściemy).


Dodany obrazek
by enjelia


Ostatni i przedostatni art są dziełem użytkownika enjelia. Koniecznie zajrzyjcie, robi zarąbiste prace: KLIK!

Shingeki no Kyojin: Ilse no Techou epizod drugi - szybko, niechlujnie i nie na temat

Dodany obrazek


Jakby nie patrzeć, moje (jak ktoś nie pamięta, pozytywne) odczucia co do animowanej wersji Shingeki no Kyojin  (do papierowej też, ale to już inna historia) są wciąż całkiem żywe. Zrobiłem sobie jakiś czas temu rewatch, obejrzałem pierwsze OVA i czas przyszedł zasiąść do drugiego. I do teraz nie mogę pozbyć się niesmaku.

Powiem tak, pierwszy z odcinków specjalnych (chyba, że do takowych zaliczyć też picture drama) podobał mi się. Chociaż wciąż nagromadził więcej pytań niż odpowiedzi to manga jakoś zatyka ten niedosyt. Dla kogoś kto jej nie czyta, albo jeszcze tak daleko nie doszedł, epizod na pewno był bardzo interesujący. Na coś podobnego nastawiłem się i przy kolejnym specialu. Trochę tajemnic, ciekawych wydarzeń... dostałem tajtanowe (dzięki muzyce, inaczej mógłbym nie poznać albo nie uwierzyć) wydanie MasterChefa. Pierwsze słowo jakie przychodzi mi do głowy gdy myślę o drugim OVA to niechlujność. Całość jest tak zła i grubymi nićmi szyta jak tylko może. Ja wiem, to odcinek bardziej na boku, można pozwolić sobie na humor i tak dalej: ale naprawdę, to co jest nam tu serwowane to potwarz. Zacznę od końca, bo od wyglądu. Niby kreska wciąż ta sama, a jednak całość wygląda o kilka klas gorzej niż oryginał.




Dodany obrazek
Oto emocjonujące jedzenie ziemniaka. Czysta akcja.


Nagminnie są powtarzane te same kadry, statyczne obrazki i niechlujnie narysowane twarze w niektórych miejscach. Może to ja jestem przesadnym estetoą, ale kilka razy zastanawiałem się czy wciąż oglądam SnK. Może to kolejna picture drama? W każdym bądź razie, fabuła. Tak zatem możemy bliżej zapoznać się z Jeanem. Jeśli go nie lubicie to dobrze, na pewno nie zaczniecie. Ogółem przez większość czasu bardzo chce wszystkim pokazać jakim to jest dupkiem by potem magicznie się odmienić. Ech. Niech wam wystarczy, że lwia część odcinka to pojedynek kucharski naszego protagonisty i Sashy udekorowany narkotycznymi wizjami admirała Pixisa i scenami rodem z kreskówek CN, jak również humorem na tym samym poziomie. Nawet polowanie na gigantycznego dzika, potencjalnie jedyna szansa na jakąś sensowną akcję, kończy się szybko i idiotycznie, pozostawiając na twarzy grymas.

Szczerze powiedziawszy, do samego końca miałem nadzieję, iż za chwilę skończą się te wszystkie pierdoły i znów zobaczę to co w oryginale: ciekawą historię, dobrze zrobione walki, intrygę. Tak się nie stało. Ta OVA to najzwyklejszy w świecie zapychacz, a nawet jako on jest strasznie marna. Nawet przedłużacz powinien zachować jakieś resztki honoru i klimatu. Tak się jednak nie dzieje. Dno i wodorosty. Czy jest tutaj coś co można zaliczyć na plus? Dwie rzeczy. Najpierw muzyka, chociaż wlepiona w idiotycznych momentach i chyba tylko po to aby na siłę upchnąć oryginalne (i świetne) utwory, wciąż jest przeepicka i mógłbym jej słuchać godzinami (co zresztą robię). Co na drugi plus? Przez jakieś 5 sekund możemy sobie pooglądać kaloryfer Mikasy. No, to byłoby na tyle.

Dodany obrazek

Przed seansem nie lubiłem tego bohatera. Teraz nie lubię go jeszcze bardziej.


Wiem że trochę przesadzam. Obejrzałem odcinek robiony na boku, pewnie przez innych ludzi, nie mający zbytnio ingerencji w oryginał, a psioczę. Tyle tylko, po pierwszym ze speciali miałem też oczekiwania co do drugiego. Nie jakieś wygórowane, ale jednak. To co tutaj dostajemy to cyrk, całkowicie odcięty klimatycznie od serii i ogółem mogłoby tego odcinka w ogóle nie być. Byłoby z korzyścią dla wszystkich. Nie będę wam odradzał abyście to obejrzeli. Ci którzy oczekują z niecierpliwością na drugi sezon albo z zapartym tchem czytają mangę i tak to zrobią. Wiedzcie po prostu, że to co widziałem było złe. Chyba (na pewno) nawet twórcy o tym wiedzieli wklejając do całości, całkowicie z czapy (serio, do teraz nie wiem co miała znaczyć ta scena, bo pojawiła się znikąd i w sumie nie wiadomo po co), trenującą Mikasę. Podsumowując, nie podobało mi się i lepiej bawiłem się przy drugim sezonie Date A Live, który niedawno się zaczął. Tak swoją drogą, zdaję sobie sprawę, iż ten cały cyrk dział się pierwotnie na papierowych kartkach. Tyle tylko, nawet na to zważając, powtórzę się, całość jest po prostu niechlujna.

Dodany obrazek

Tak wyglądałem gdy odcinek się skończył.

środa, 9 kwietnia 2014

Katawa Shoujo - rusza, wzrusza i porusza

Dodany obrazek


Siedzę, czytam, klikam. Siedzę, czytam, klikam. Siedzę, czytam, klikam. Siedzę, czytam, klikam... I wiecie co jest w tym najpiękniejsze? Dostarcza mi to od groma emocji. Bo co z tego, że praktycznie nie ma tu gameplayu, jak jest świetny scenariusz? Oczywiście, ktoś nie zagłębiający się emocjonalnie w historię prawdopodobnie umrze z nudów, ale może po prostu taki ktoś nie powinien w to grać?

Jeśli jakaś osoba jeszcze tego nie wie, można powiedzieć, iż gra w jakimś stopniu powstała dzięki 4chanowi. OK, nie każdy go lubi, nie każdy ma na tyle dystansu aby na niego wchodzić, wiem o tym. Nieważne. Najpierw pojawiły się tam szkice z niepełnosprawnymi dziewczynami w roli głównej. Jakiś czas potem, gdy zdobyły one względną popularność, cały projekt zaczynał nabierać jakichś kształtów by w końcu dać początek narodzinom Four Leaf Studios. I chociaż, jakby nie patrzeć, to tylko grupa zapaleńców, Katawa Shoujo wyszło im znakomicie. Oczywiście, jak pisałem we wstępie, od tytułu można boleśnie się odbić. Ja jednak zacisnąłem zęby, aby finalnie poznać całość trzy razy. Na nowo, odkrywając całkiem inne historie.




Dodany obrazek


Najkrócej mógłbym tę grę (i błagam darujmy sobie kłótnie o to czy jest to gra, interaktywny film czy jeszcze co innego) określić jako VN-kę o ludziach niepełnosprawnych. Jest to wręcz barbarzyńskie uproszczenie, lecz na pewno intrygujące dla kogoś szukającego oryginalnych tytułów. Historia nam przedstawiona kręci się wokół chłopaka imieniem Hisao Nakai. Poznajemy go podczas pewnego felernego dnia, którego to oczekując na przyjście dziewczyny, kumulowane w środku nerwy i zawstydzenie postanawiają puścić, a wraz z nimi ujawnia się coś innego, mianowicie arytmia serca. Niestety całe zdarzenie okazuje się poważniejsze niż mogłoby się wydawać, kończąc się dla głównego bohatera długim pobytem w szpitalu. Jakby nieszczęśliwych zdarzeń było mało, rodzice postanawiają wysłać Hisao do szkoły dla osób niepełnosprawnych. Gdy pierwszy raz tam trafiamy mamy szansę poznać klasy, nauczycieli i oczywiście uczniów będących sednem tej historii.

Nie będę kłamał, opowieść naprawdę jest długa i wielowątkowa. Gdyby nie liczyć okazjonalnych wyborów jakie czasem gra przed nami stawia, nasza rola ogranicza się do czytania kolejnych linii dialogowych i poznawania historii. Zdaję sobie sprawę, że Visual Novel to gatunek nie dla każdego. Poza tym niesamowicie łatwo się od niego odbić – wystarczy znaleźć tytuł ze słabym scenariuszem i możemy usnąć na śmierć. Cóż, tutaj też nie uświadczymy zbyt wielu fajerwerków lecz uwierzcie mi, fabuła daje w kość nawet pomijając kontrowersyjną tematykę. Szczerze mówiąc możemy ją różnie interpretować. Jako opowiastkę o tym, iż osoby niepełnosprawne nie różnią się w sumie wiele od nas samych, o byciu napiętnowanym, o kochaniu, byciu kochanym, akceptowanym... naprawdę każdy może tu odnaleźć coś dla siebie.




Dodany obrazek

Pisałem wcześniej o okazjonalnych wyborach i wielu w tym momencie na pewno zapaliła się lampka zwiastująca nieliniowość. I w zasadzie owszem, tytuł jest dość nieliniowy i pozwala nam kroczyć wybraną ścieżką. Nie jest to zrobione na wielką skalę, bez pierdół pokroju systemu moralności i tym podobnych. Po prostu wybieramy, którą z postaci chcielibyśmy bliżej poznać. Tylko tyle i aż tyle chciałoby się rzec. Dla mnie to nawet dość śmieszne, że grupa amatorów, połączonych tylko chęcią stworzenia Katawa Shoujo mogła wyczarować tak bardzo angażującą historię z tyloma całkiem różnymi postaciami. Może zacznijmy o samego protagonisty. Pierwsze co przyszło mi na myśl jak zacząłem nad nim rozmyślać to przymiotnik „normalny”. Nieśmiały, dość otwarty, szczery, tak po prawdzie ciężko nawet zauważyć jego obecność, po jakimś czasie po prostu tak wpasowuje się w całość, iż najzwyczajniej w świecie wskakujemy w jego buty. A przynajmniej ja tak się czułem. Inni bohaterowie to oryginalne indywidua – każdy z nich ma własne problemy, słabe strony i tematy, które mogą urazić. Tak zatem, jak możemy się domyślić przez wzgląd na poważne oparzenia skóry, jest straszliwie skryta i zamknięta w sobie Hanako, jej przyjaciółka, ślepa od dziecka Lilly, biegająca na protezach Emi, głuchoniema Shizune, jej tłumaczka Misha (chociaż to tylko jej przydomek, przypadł mi do gustu) czy kontynuująca swoją malarską pasję pomimo braku rąk, Rin.



Dodany obrazek


Ja bliżej poznałem póki co (w tej kolejności) Emi, Hanako oraz Lilly i jak na razie mi to wystarczy, chociaż chciałbym zobaczyć wszystko co Katawa Shoujo ma do zaoferowania. Co do samych wątków pojedynczych bohaterów: autentycznie poruszają, wzruszają i ogółem wydzierają nasze emocje na wierzch. Niesamowite jak historia złożona z samego tekstu i obrazków (bardzo rzadko ruchomych) może na nas wpływać. Jako ciekawostkę powiem, że początek troszeczkę mnie znużył i potrzebowałem czasu aby się wciągnąć, ale gdy to już nastąpiło, naprawdę chodziłem roztargniony. Bezwzględnie polecam każdemu spróbować, nawet jak odstrasza go lekko mangowa otoczka całości. 

Na koniec kilka linków:
Strona spolszczenia w którym maczali i maczają palce nasi forumowicze: KLIK!
Oficjalna strona gry: KLIK!

poniedziałek, 7 kwietnia 2014

Weekend z waifu: Aisaka Taiga [#2]

Dodany obrazek

Czy to co małe zawsze jest piękne? Nie. Ale nader często. A czy z wrodzonym pięknem lub byciem przez ludzi określanym jako osoba urocza musi w parze iść chęć szerzenia uśmiechu i miłości. Nie, w ogóle.

WARNING!Jak zwykle staram się moimi opisami zbyt głęboko nie babrać się w fabule, ale jednak jeśli ktoś nie widział i ma chorobliwą obsesję na punkcie jakichkolwiek spoilerów (jak ja), niech czuje się ostrzeżony. No i polecam też zapoznać się najpierw z TYM wpisem ^^.

Przytoczony na początku opis mógłby z łatwością podsunąć komuś na myśl Aisakę Taigę – bohaterkę serii Toradora! i dziewczynę jaką chciałbym wam bliżej przedstawić. Aby zbytnio nie szerzyć szowinizmu i uniknąć ataku feministek zacznę od jej charakteru, a i jest o czym opowiadać. Tak więc Taiga przeważnie traktuje innych jak pomyje i nieobca jej agresja wobec bliźnich. Co gorsza, jest zakochana po uszy w chłopaku, który... próbował ją poderwać, ale dostał kosza. Na jej wyboistej drodze do przypodobania się Kitamurze Yuusaku staje jednak pewna osoba o imieniu Ryuuji. W jaki sposób? Powiedzmy, iż znajduje list nieadresowany do niego, przy okazji zapoznając się z Taigą, nazywaną również Małym Tygrysem. Chociaż dziewczyna z początku traktuje go jak wszystkich, czyli niezbyt dobrze gdybyście zapomnieli, to otaczający ją opieką chłopak zdaje się pomalutku przekonywać do siebie zadziorne dziewczę. Wiecie, kto się czubi, ten się lubi. Zresztą, z powyższego może jasno wyniknąć, że mamy do czynienia z typową laską klasy badass. Cóż, nie do końca. Niby do samego zwieńczenia nie traci nic ze swojej zadziorności, złośliwości i nieprzystępności, ale odkrywa także tę jaśniejszą stronę siebie. Czyli lekko zagubionej i po prostu nauczonej przez życie by walczyć o swoje. Typowa tsundere! Krzykniecie. Być może, ale jedna z moich ulubionych. *ruda panienka w czerwonym lateksie spogląda zza winkla*

Dodany obrazek

Jak nasza tygrysica prezentuje się z zewnątrz? Otóż, drobniutko. Jest chuda (czy tam szczupła, jak kto woli), ma nieco ponad 140 cm wzrostu, 34 kg wagi i niesamowicie długie, jasnobrązowe włosy. Albo coś w tym typie, specjalistą od kolorów nie jestem. Oczy pozostają w barwnej harmonii z fryzurą, a bohaterkę najczęściej oglądamy w czerwonej marynarce i czarnej spódniczce. W skrócie: mundurku szkolnym. W ramach ciekawostki powiem, że głosu Taidze użyczyła Rie Kugimiya -  ta sama, która użyczyła go także Shanie (Shakugan no Shana) i Louise Françoise Le Blanc de La Vallière (Zero no Tsukaima). Co w tym takiego ciekawego? Wszystkie trzy bohaterki są niskie, wszystkie są w podobnym wieku i wszystkie są tsundere. Ale Aisakę lubię z nich najbardziej.

Ważnym elementem dla którego da się ją lubić jest idealnie dobrany Takasu Ryuuji. Całkowite przeciwieństwo fajtłapowatych nieudaczników z ubytkami w inteligencji jacy czasem są w romansach serwowani. Takiego głównego bohatera potrzebowała ta seria i jest jedną z rzeczy uprzyjemniających oglądanie. Może to trochę dziwne, że jako powód dla jakiego lubię jakąś postać wymieniam inną lecz jest jak jest. Kto widział, ten wie. Dopóki nie przypomni sobie o Małym Tygrysie, to na nim skupia się fabuła. Bo do skupiania się na panience jesteśmy my. Tak przynajmniej było w moim przypadku, ale pewnie zatrzęsienie sprzecznych opinii też się znajdzie. W przypadku wszystkiego się znajduje. Kto mnie zna, lub czytał moją reckę pewnie wie, że tej serii będę bronił na ubitej ziemi z mieczem w ręce i tarczą wzniesioną ku niebiosom. A jak nie wie to teraz tak. Ale może przejdźmy do komplementów dla samej Taigi.

Dodany obrazek

Co mi się w tej postaci podobało? Jeśli mam być szczery, nie była to miłość od pierwszego wejrzenia. Po pierwszym odcinku raczej nie myślałem, że tak bardzo ją polubię. W sumie nie myślałem też, iż tak bardzo polubię samą serię. Lecz im dłużej siedziałem oglądając, nie raz z wypiekami na twarzy, tym bardziej utożsamiałem się z protagonistą i tym samym kibicowałem wkurzonej tygrysicy. W sumie mógłbym stwierdzić, że to domena romansów – niesamowicie dobrze mi się je ogląda i bardzo często do gustu przypada mi główna bohaterka. Może to trochę dziwne bo jakby ktoś kazał mi obejrzeć w kinie jakąś komedię romantyczną to pewnie błagałbym go o wybaczenie, ale w wersji animowanej (+ japońskiej), jak najbardziej jestem na tak. Wracając do samej serii Toradora!, Aisaka po prostu idealnie wpasowała się w moje gusta. Wierzcie lub nie, śmiejcie się lub bardzo się śmiejcie, ale jak płakała to autentycznie miałem szklanki w oczach. A to jest u mnie prawdziwa rzadkość. No i co poradzić, uległem, wciągnąłem się po uszy, zaangażowałem w historię, to efekt się odbił na emocjach. Specjalnie się tego nie wstydzę, wiedzcie jak było.

Dodany obrazek
Sam nie wiem dlaczego, ale uwielbiam ten obrazek.

Kończąc nie chce wam już po raz enty pisać abyście obejrzeli, bo pewnie wiecie, że powinniście albo przynajmniej w moim mniemaniu powinniście, jeśli chociaż trochę interesuje was japońska animacja i szkolne romanse wam nie straszne. Po prostu wiedzcie, że gdzieś tam, w tej serii, zatytułowanej Toradora! jest dziewczyna, która strasznie przypadła mi do gustu i zasłużyła na miano waifu. Koniec komunikatu, widzimy się następnym razem.

---------------------------------------
No, zrobiłem sobie małą, albo i dość sporą i niezapowiedzianą przerwę od blogowania. Nie będę kłamał, że jakoś specjalnie brakowało mi czasu, życie mi się zawaliło i tak dalej. To zapuściłem sobie jakieś anime, to z kimś pisałem, to musiałem się uczyć, iść na korki, to poczytać, pograć w jakąś sieciówkę i tak jakoś się zregenerowałem. Nie zawsze wena trzyma mnie przez cały dzień, a jak już pryśnie to i pisać się nie chce ^^.


Mondaiji-tachi ga Isekai Kara Kuru Sou Desu yo? - beautiful blushing bunny girl


Jako ludzie egzystujemy w dość nudnym i szarym świecie. Najlepszym dowodem na to będzie zapewne to, że... nawet dość lubimy powtarzać jaki jest szary i nudny. Ale wyobraźcie sobie, że z niebios spada wam zaproszenie do całkowicie innej krainy, a wita was w niej seksowna dziewczyna w króliczych uszach. Czego chcieć więcej do szczęścia?

Zanim jednak poznamy wspomnianą już na wstępie krainę (a przede wszystkim, dziewczynę), widzimy trio naszych protagonistów czyli Izayoi’ego, You i Asukę. Generalnie każdy z nich jest całkiem ciekawy, ale nie o tym. Zanim ich rutynowe życie zdążyło utonąć w hektolitrach nudy dostają szanse na zmianę otoczenia – w ich ręce wpada list będący czymś pomiędzy wejściówką i zaproszeniem do Little Garden. Jest to magiczny świat dość wyraźnie stylizowany na grę MMO, a jak MMO to mamy też gildie, tu zwane społecznościami. Aby wspinać się po drabince sławy i jako tako dobrze żyć, każda społeczność musi brać udział w Gift Game. Każde ugrupowanie coś stawia, a zwycięzca zgarnia stawkę. Nadążacie? We wspomnianej magicznej krainie naszych bohaterów wita panienka o imieniu równie wdzięcznym co jej wygląd (chociaż to czy to jej imię to sprawa sporna): Kurousagi (albo, jak wolicie, Black Rabbit). Niestety jak się okazuje jej społeczność zadarła nie z tymi gościami co trzeba i straciła dużo ze swojej dawnej świetności. Czy trójca niesfornych dzieciaków ściągniętych do nieznanego im miejsca zdecyduje się pomóc tajemniczemu królikowi? Jak się domyślacie, tak i właśnie na tym opierany jest główny wątek.


Fabuła ma szybkie tempo (w końcu dostaliśmy tylko 10 odcinków i OVA z czego nie jestem do końca zadowolony, a o drugim sezonie cisza), przeplata akcję z komedią i raczej nie sili się aby prezentować wielkie zwroty akcji czy wywoływać przesadne emocje. Mam wrażenie jakby twórcy postawili sobie na początku zadanie aby historia była dla widza przyjemna i nie nudził się na żadnym odcinku. Powiem szczerze, udało się. Być może kilka rzeczy dałoby się poprawić, bo o postaciach przykładowo wiemy niezbyt wiele, nie zachodzą też pomiędzy nimi głębsze relacje, ale jak na 10 epizodów, można to wybaczyć (poza tym od czego są pairingujący na potęgę fani?). Poza tym dostajemy ciekawe miejsce akcji o którym już napisałem kilka zdań i zaskakująco dobrych bohaterów jakich oprócz wspomnianej czwórki, trochę się przez ekran przewija.


Pierwszy niech będzie Izayoi. Po pierwsze jest przepakowany jak tylko można. O ile na przykład Kirito z Sword Art Online jest zawsze o krok przed wszystkimi i bez problemu radzi sobie z większością przeciwników, tak tutaj mamy do czynienia z półbogiem. Co dość ciekawe, w ogóle mi to nie przeszkadzało. Dlaczego? Bo tak dokładnie miało być. Już dosłownie pierwsza scena całej serii jasno mówi nam, iż mamy do czynienia z rasowym kozakiem i do samego końca o tym nie zapominamy. Nie znaczy to, że sama postać przestaje nas ciekawić, przeciwnie, oprócz swojej siły Sakamaki jest też inteligentny, uczciwy i ogółem da się go lubić. Pewnie dla wielu będzie nawet najmocniejszą częścią warstwy postaciowej. Asuka i You – mimo, że z założenia powinno być ich więcej i obie posiadają ciekawe cechy (ta pierwsza to arystokratka z umiejętnością kontrolowania ludzi, a ta druga, outsiderka gadająca ze zwierzętami) tak jest ich wyjątkowo mało i nie odznaczają obecności niczym szczególnym. Nie mówię, że ich nie lubię, po prostu nie dostałem szansy na bliższe poznanie. Teraz czas na wisienkę na torcie, króliczka, Kurousagi. Tak więc jej głównym zadaniem jest wyglądanie nieprzyzwoicie seksownie, bycie moe i słodką. Oprócz tego musi koniecznie wywoływać natychmiast sympatię widza. I udaje jej się wszystko znakomicie, przynajmniej w moim przypadku. Poważnym niedomówieniem byłoby też nie wspomnieć o bohaterach pobocznych jak np. Shiroyasha mająca podobne fantazje jak zapewne większość widzów czy wampirza Leticia bardzo przypominająca (przynajmniej z wyglądu) Shinobu z serii Monogatari.


O postaciach można napisać tylko tyle i aż tyle, że są dobre. Oczywiście, całość wrażenia psuje trochę bardzo krótki czas antenowy, ale na pewno nie na tyle abym zmienił swoje zdanie. W sumie najbardziej wybija się główny bohater i króliczek, ale jestem prawie pewny, że jeśli dostalibyśmy następne sezony to reszta zyskałaby moją większą sympatię. Tak na marginesie po OVA spodziewałem się chociaż jakiegoś cliffhangera dającego nadzieję na następny sezon, ale to tylko poboczna historia przyprawiona większą ilością ecchi niż sama seria (czasami nie odbierzcie tego za zarzut!).

A kreska i muzyka również są dobre. Zacznę od tej pierwszej i dużego plusa za projekty postaci. Nie znaczy to, iż są jakoś super oryginalne, po prostu pozostają ładnie narysowane. Jak na serię fantasy przystało, w dodatku jak wspominałem na początku, stylizowanej na MMO, świat przypomina coś na kształt przekolorowanej wersji średniowiecza i jest w nim rzeczywiście co podziwiać bo tła są zrobione starannie (szczególnie podobał mi się projekt jednego z miast). Do animacji również nie mam zastrzeżeń, może walki mogłyby być dłuższe. Za sprawą uszatej (głównie za jej sprawą) dostaliśmy nawet trochę fanserwisu podanego z dobrym wyczuciem smaku. A dobry fanserwis to i dobry dodatek. Muzyka. Cóż, szczerze powiedziawszy nie utkwiła mi w pamięci jakoś mocno, lecz mówi się, że to znak, iż idealnie zgrała się z resztą. Może zostańmy przy tym. Opening jest za to zaskakująco dobry, a ending dość nijaki.


Czy po tym tekście mógłbym zrobić coś innego niż polecić wam tę serię? Pewnie nie. OK, całość ma wady nawet pomijając małą ilość odcinków, ale zręcznie zamyka w nich ciekawą i rozluźniającą historię, którą oglądałem ze sporą przyjemnością. Koneserzy pewnie spluną z niesmakiem, ale dla mnie jak coś się przyjemnie ogląda bez zgrzytania zębami i uśmiechu politowania to musi być dobre. Albo przynajmniej doskonale udawać, że takie jest. W każdym razie, bardzo dobra chociaż krótka seria fantasy i królicza moe jako wisienka na torcie, polecam.

sobota, 15 marca 2014

Weekend z waifu: Gasai Yuno [#1]


Różowe włosy, oczy tego samego koloru, przeważnie uśmiechnięta, tryskająca energią i przesłodka. Ale czy na pewno? Czy dopiero do od momentu w którym sięga za nóż?

ACHTUNG! Dwie sprawy: po pierwsze z oczywistych względów w tekście mogą znaleźć się spoilery bo bez nich raczej mało możliwe staje się opisanie postaci. Jeśli jednak kogoś to nie zraża (mimo wszystko nie będę przesadzał i zdradzał bardzo kluczowych rzeczy) zapraszam do zapoznania się z TĄ recką. Po drugie: pozostawiam do waszej interpretacji czy ten tekst jest pisany do samego końca na poważnie ^^.

Czy przepiękna dziewczyna wręcz tryskająca pozytywną energią może mieć swoją ciemną stronę? Chyba każdy kto miał do czynienia z jakąkolwiek kobietą wie, iż tak, to wielce prawdopodobne. Jednak rzadko jest ona tak hardkorowa jak tutaj. Bo chyba nie każda przedstawicielka płci pięknej przed pójściem do domu chłopaka zabezpiecza się ostrymi narzędziami na wypadek pójścia czegoś nie po jej myśli? Chociaż co ja tam wiem. Ważne, że panienkę poznajemy już w pierwszym odcinku Mirai Nikki i prosto z mostu dociera do nas krótka wiadomość: lubi ona protagonistę serii, czyli bijącego rekordy wkurzalności Amano Yukiteru. Chociaż powiedzieć, że Yuno go lubi to trochę jak powiedzieć, iż Sandler chętnie uczestniczy w idiotycznych komediach. Łapiecie?


Ale wracając do tematu przewodniego, co jeszcze wiemy o różowowłosej piękności oprócz posiadania alter ego i podkochiwania się w głównym bohaterze? Na jaw szybko wychodzi fakt jej szaleństwa gdyż kochać to jedno, a zdzielić dla ukochanego drugą osobę tasakiem to już trochę inna historia. Z drugiej strony trudno ukryć fakt, że o ile w swojej wesolutkiej i rozkosznej (w niektórych momentach wręcz podchodzącej pod moe) wersji bohaterka jest świetna o tyle jej psychopatyczna wersja jest najbardziej sexy. Zwłaszcza, iż nawet zabijanie zdaje się nie potrafić zdjąć uśmiechu z jej ślicznej buzi. Taki stan rzeczy też ma swoją przyczynę: pannica nie miała w życiu łatwo i to właśnie ciężkie życiowe doświadczenia zrobiły z niej groźną osobniczkę. Nieszczęśliwa miłość sprawiła tylko, że stała się yandere.

Co doprowadziło psychikę Yuno do opłakanego stanu? Słuchanie 1D? Dobra, spokojnie, aż tak źle nie było. Generalnie przybrana matka o imieniu Saika lubiła znęcać się nad córką. Może i nie dochodziło do rękoczynów, ale zamykanie w klatce też nie należy do najprzyjemniejszych rzeczy. Zwłaszcza gdy dostaje się przy tym mało jedzenia. Psychologiem nie jestem (może jedynie hobbystycznie) lecz iście więzienne warunki raczej dobrze nie wpływają na umysł czternastolatki.


Jej Pamiętnik Przyszłości (czyli kluczowy przedmiot, którego używają bohaterowie serii) to Pamiętnik Miłosny. Ma on bardzo ciekawą umiejętność. Przewiduje przyszłe wydarzenia związane z ukochanym Yuno czyli Amano. Dzięki temu ta przeważnie wie co musi robić aby uchronić go przed niechybną śmiercią z rąk innych uczestników gry (jak ktoś pomimo spoilerów postanowił przeczytać i nie wie o co chodzi, to zachęcam do zapoznania się z serią!). Sprytne rozwiązanie nieprawdaż? Dodatkową zmyłką dla przeciwników może być już w sumie sam wygląd dziewczyny: jest młoda, piękna, niewinna, niezbyt wysoka (żeby nie rzec niska, liczy sobie około 160 cm wzrostu) i ogółem nic nie wskazuje na to, że potrafi zamienić się w niebezpieczną maszynę do zabijania. A taką dla ukochanego staje się dosłownie w sekundę, kiedy wymaga tego sytuacja. W końcu jak już pisałem Yuno to yandere do kwadratu. Tylko bardziej. Stała się nawet w sumie symbolem tej osobowości.


W sumie jeśli miałbym pod groźbą śmierci zgadywać dlaczego padło akurat na Yukiteru pewnie szybko zakończyłbym swój żywot, bo jest on tak fajtłapowaty, rozhisteryzowany i ogólnie wkurzający nieporadnością jak tylko można. Z tego co możemy dowiedzieć się z serialu (i równie dobrej mangi) bohater dawno temu, w ramach zadania robionego na lekcji, za sprawą manipulacji Yuno obiecał jej, że kiedyś się pobiorą. Żeby dodać całości większego dramatyzmu (dam, dam, dam!) panienka wzięła to sobie porządnie do serca i w swoim niezbyt szczęśliwym życiu, uznała za iskierkę nadziei na lepsze jutro. Tak zatem nie ma też problemu z wyeliminowaniem każdego kto mógłby jej w jakikolwiek sposób zagrozić, to znaczy jej planom. Chociaż i one nie są tak oczywiste jak mogłoby się wydawać...

Na koniec to co mi się w niej podobało. W sumie odpowiem, jak to się mówi, na chłopski rozum: ta dziewczyna jest pierwiastkiem dla którego albo się Mirai Nikki lubi albo nie. A Yuno jest po prostu idealną waifu: wepcha się w kolejkę po mangę, wywalczy rabat w Empiku i pozwoli się pogłaskać po różowowłosej główce. Do tego tak idealnie dopasowany głos, który bohaterce podkłada Tomosa Murata. Czego więcej chcieć?

sobota, 8 lutego 2014

Highschool of the Dead - wersja mangowa.



Kolejna manga, znów forma obrazkowa. Piszcie co sądzicie, czy przyjemnie się takie coś chłonie itd. Bo zawsze mogę przejść na formę pisaną. Tak jeszcze zanim zaczniecie, jakby ktoś chciał sobie odświeżyć to TU macie moją opinię o wersji animowanej Highschool of the Dead.

Tym razem pracowałem w innym programie więc nadmienię: tak, zapewne w używaniu Photoshopa jestem laikiem. Ale mimo wszystko miłej lekturki ;).

czwartek, 30 stycznia 2014

Sword Art Online - to kiedy drugi sezon?


Ciężko czasem podejść do czegoś bez uprzedzeń. W morzu pochwał i nad wyraz wysokiej oceny na MyAnimeList, niestety obiło mi się o uszy kilka na wskroś negatywnych opinii o Sword Art Online. Szczerze mówiąc, lekko mnie one zniechęciły i odciągnęły w czasie seans. Na chwilę obecną, SAO, przepraszam.

Tak wiem, znajdzie się sporo osób, które są gotowe próbować na siłę przekonać mnie, iż ta seria jest zła albo przynajmniej nie tak dobra jak mi się wydaje. Od razu nadmienię, nie uda wam się. Przy tym anime bawiłem się świetnie i trzy odcinki wystarczyły abym się wciągnął. A ci którzy nie oglądali? Was również spróbuję zachęcić do spróbowania. Tak zatem historia toczy się w nieodległej przyszłości, roku 2022, kiedy to na salony weszła maszynka pozwalająca nadać nowe znaczenie pojęciu wirtualnej rzeczywistości – NerveGear, stworzona przez geniusza Akihiko Kayabę. Żeby jego najnowszy wynalazek nie pozostał zabawką bez zastosowań tworzy na niego także pierwszą grę, tytułowe Sword Art Online. Jedną z dziesięciu tysięcy osób, które miały (nie)szczęście się zalogować jest nasz główny bohater używający pseudonimu Kirito.

A on sam w tych sprawach całkiem zielony nie jest, ponieważ przed wystartowaniem pełnej wersji był beta testerem. Wracając do głównego wątku szybko okazuje się, iż świat do jakiego trafili pechowcy nie służy zabawie i nie da się z niego po prostu wylogować. Jak głosi komunikat rozesłany do wszystkich grających, warunkiem opuszczenia gry jest jej przejście czyli pokonanie bossa znajdującego się na ostatnim, setnym piętrze zamku Aincrad – będącego miejscem akcji. A co jeśli walka pójdzie nie po naszej myśli i nasze HP spadnie do zera? Wtedy żegnamy się tak samo ze światem wirtualnym jak i tym realnym. Brzmi to może dość dziwnie i pojawia się tutaj sporo terminów używanych w grach sieciowych, ale to nie przeszkadza aby dobrze się bawić.

Dodany obrazek
Niektóre postacie można było bardziej rozwinąć.

Być może jestem na straconej pozycji ponieważ nie znam oryginalnej powieści i czekam z niecierpliwością na możliwość zakupu*, ale nawet z obecnej perspektywy jestem w stanie powiedzieć, że historia jest dobra, a jeśli w nowelach znajdę jej uzupełnienie i dopełnienie będę usatysfakcjonowany. Tak więc po odcinkach wprowadzających dostajemy serię historii pobocznych, także tych w niedużym stopniu zagłębiających się w przeszłość protagonisty. Zgodzę się na pewno, że można to było zrobić lepiej. Dostajemy w krótkich odstępach czasu nowe postacie by za chwilę się z nimi pożegnać i raczej mała jest szansa na szczególne zżycie się z którąś. W sumie większość bohaterów poznanych na początku okazuje się postaciami epizodycznymi i dopiero później dostajemy charaktery z większą ilością czasu antenowego. Jaka zatem jest fabuła? Dobra.

Nie wyśmienita, ale dobra. Potrafi zaciekawić widza i wywołać emocje, dobrze przeplata akcję ze spokojniejszymi momentami przez co ani razu nie miałem uczucia dłużyzn. Dodatkowo dostajemy całkiem sporo wątków i przyznam, że o ile ktoś nie lubi romansów to mógł poczuć się rozczarowany rozwojem późniejszych wydarzeń. Na pewno nie ja, bo kto zna moje gusta wie, iż takie rzeczy to dla mnie przeważnie wielki plus, a nie wada. OK, fabuła mogłaby lepiej wykorzystać bohaterów, których ma w posiadaniu, ale w sumie szybko okazuje się, iż mamy do czynienia z historią skupiającą się w głównej mierze na Kirito i jedynej osobie z którą stroniący od wszelkiego towarzystwa bohater godzi się spędzać czas – Asunie.

Dodany obrazek
Walki są naprawdę dobrze zrobione. Swoje dodaje także muzyka.

Warto też wspomnieć, iż całość dzieli się na wyraźnie oddzielone od siebie dwie części dość znacznie różniące się klimatem i występującymi na pierwszym planie postaciami. I chociaż przez tę drugą połowę całość mimo wszystko zalicza spadek poziomu to i tak nie jest tak źle jak się z początku spodziewałem. Zwłaszcza, że na plan wchodzi całkiem nowy, bezsprzeczny czarny charakter (bo pierwsza połowa jako takiego nie posiada, a nie nazwałbym nim na pewno Akihiko), którego szczerze nie znosiłem i mdliło mnie na jego widok. Niby twórcy zastosowali prosty zabieg abym go znienawidził, ale im się udało. Na koniec rozważań o meandrach fabularnych pozostawiłem zakończenia – pierwszej i drugiej połowy serii. Finał pierwszej połówki był bardzo dobry i dość zaskakujący. Do tego dostałem feelsy, a pierwsze odcinki drugiej połowy, również nie oszczędziły mi kilku moralnych kopniaków. Jeśli zaś chodzi o zakończenie całości – z początku myślałem, że będzie takie sobie, ale to co wziąłem za faktyczną kulminację tak do końca nią nie było i całościowo zostałem usatysfakcjonowany. Tylko czekać na potwierdzony drugi sezon.

Dodany obrazek
Główny bohater to jeden z niewielu jacy mnie do siebie w całości przekonali.

No, historia za nami więc wróćmy jeszcze do samych postaci i protagonisty, bo to jeden z mocniejszych punktów opowieści. Niby można powiedzieć, iż jest on za bardzo dopakowany, ale znajduje to uzasadnienie w fabule i nie o tym chciałem. Cieszę się, że z pełnym przekonaniem potrafię przyznać, iż Kirito był fajnym głównym bohaterem. Ani zbyt nadętym ani zbyt prawym, potrafił zachowywać się odpowiednio do danej sytuacji i ogółem bardzo go polubiłem. A to ostatnio zdarza mi się coraz rzadziej. W końcu dostałem osobę z jaką bez problemu przychodzi widzowi identyfikacja pomimo, że nie zawsze postępuje w całości słusznie, nie stroniąc całkowicie od pokazywania wszem i wobec swojej mocy i rozwiązań siłowych. Dalej Asuna, czyli bohaterka, której zobaczymy na ekranie sporo.

Pewnie nikt nie musi być jasnowidzem aby stwierdzić, iż mi się ona podobała. Bardzo. Niby nikt specjalny – ot z początku oschła piękna niewiasta pokazuje swoje dobre strony i tak dalej. Nie mam zamiaru na siłę przeczyć, że nie widać tutaj schematów. Widać. Ale nie przeszkadzało mi to. Ukazany nam związek wygląda dobrze, czuć chemię i tą prawdziwość relacji. No i ten, Asuna jest naprawdę fajną postacią, można dopisać kolejnego jej wielbiciela (ma dobre serce, jest waleczna, potrafi przyznać się do porażek, oddać życie za ukochanego, zawsze zachowuje dumę etc.). Oprócz tego w drugiej połowie, aby niczego nie zdradzać, dochodzi bohaterka o pseudonimie Leafa, która mnie do siebie nie przekonała (nie wspominając o Yui), a przez całość przewija się kilka fajnych charakterów jak Klein czy Agil.

Dodany obrazek
Kolejny powód dla którego nigdy nie znajdziesz dziewczyny.

Zaskakująco dobra jest też warstwa techniczna. Zacznę od muzyki bo obiecałem sobie, że skrobnę o niej miłe słówko lub dwa. Utworów nie jest jakoś szczególnie dużo, ale są bardzo dobre, dynamiczne, a najbardziej do gustu przypadły mi te puszczane podczas walk. Openingi nie robią szczególnego wrażenia, chociaż mimo wszystko pierwszy podobał mi się bardziej. Endingi także w pamięć raczej nie zapadają. Mimo wszystko w większości przypadków i tak bym je pomijał więc jakoś specjalnie na to nie chcę narzekać. Kreska – jest świetna. Tła są niezwykle dopracowane i bogate w szczegóły, postacie również ładnie zaprojektowano – w końcu w grze MMO nie ma nic przyjemniejszego niż szpanowanie nowiutką zbroją. Animacja jest bardzo płynna i najlepszą stronę pokazuje oczywiście przy licznych scenach walk. Dobra, są anime z dużo lepszymi, ale te tutaj wyjątkowo mi przypasowały.

Jeszcze raz to powtórzę, tak na wszelki wypadek: całość bardzo mi się podobała. Sprawiła mi masę radości z oglądania, potrafiła wywołać we mnie na zmianę śmiech i płacz, zaciekawić, po prostu utrzymać przy sobie. Wiem, że ma wady. Wiem, iż niektórych te wady zabolały bardziej niż mnie. Nie każdemu też seria musiała podobać się jako romans. Cóż, przykro mi, ja przy SAO spędziłem świetnie czas i jest to nieoczekiwana druga po Golden Time rzecz, jaka ostatnio dała mi najwięcej funu.

Dodany obrazek
Kolejna polecanka. Nie czekać, oglądać!

* Za namówienie mnie żebym czytnął nowelkę dzięki dla Sefnira ;p.

Mahou Shoujo Madoka★Magica - tym razem manga.


Dziś w trochę innej formie niż zazwyczaj, jak zwykle piszcie czy chcecie więcej tego typu recek czy mam wrócić do klasycznego słowa pisanego, no i zapraszam niżej aby zobaczyć co dla was przygotowałem.

Tak wiem, nie umiem Gimpa.

Monogatari Series: Second Season - yay!


No i dane mi było dotrwać do końca. Przyznam, że od początku utrzymywany był mocny poziom, ale dopiero gdzieś w połowie wiedziałem już, że jeśli zakończenie niczego nie popsuje będę zachwycony, zmiażdżony, powalony na łopatki i ogółem zadowolony. Dziś mogę powiedzieć, iż zakończenie było doskonałym zwieńczeniem podsycającym apetyt na następny sezon.

WACHLARZ FABULARNY
Bakemonogatari w moim mniemaniu jest świetne. Kilka dość prostych w swoim pomyśle sztuczek sprawiło, iż całość pachniała dość oryginalnie pomimo założeń wyciągniętych z haremówek. Błyskotliwe dialogi, postacie, kreska – to wszystko sprawiało, że na naszej twarzy podczas seansu gościł szczery uśmiech. No i ten... był bardzo zmysłowy fanserwis. Dalej dostaliśmy uzupełnienie historii z Bake czyli Nekomonogatari i kontynuujące wątek Nisemonogatari. Oba wywołują mieszane uczucia, ale fani serii (w tym ja) powinni być zadowoleni (jako miłośnik kociej Hanekawy i sióstr Araragiego nie mogłem odczuwać nieprzyjemności z oglądania). No i w końcu dostajemy pełnoprawny drugi sezon i jak dla mnie, jest to najlepsze co się tej serii dotąd przytrafiło. Całość jest podzielona na indywidualne historie poszczególnych postaci, odpowiednio: Tsubasy, Hachikuji, Sengoku, Shinobu i Hitagi (przyznam, że ta ostatnia trochę, tylko trochę, naprawdę minimalnie, odzyskała w moich oczach, ale wciąż było jej za mało), co wcale nie oznacza, iż dostajemy na ekranie tylko wymienione przed chwilą bohaterki.

Nie spodziewałem się, że on może być tak fajną postacią. Zdanie, które przy tej serii można w różnych wersjach wypowiadać w nieskończoność.

Dla każdego jest tutaj miejsce, każdy potrafi odznaczyć swoją obecność i tak dalej. Ciężko tutaj sklecić jakiś sensowny zarys fabularny więc niech wam będzie wiadome, iż w barbarzyńskim uproszczeniu fabuła dalej kręci się wokół osobliwości i w większości przypadków, walczącego z nimi duetu Araragi & Shinobu. Co ciekawe, nie jest to już tak proste jak wydawało się w poprzednich seriach i wreszcie skomplikowano odpowiednio sprawę, ukazując konsekwencje ciągłej walki i obracania się w towarzystwie dziwactw. Pierwszy zarzut jaki na siłę mógłbym postawić fabule to fakt, iż nie wszystkie historie trzymają stuprocentowo równy poziom. Tyle tylko, nie dziwię się, iż historie są coraz lepsze, ponieważ wiadomo – im dalej idziemy tym akcja bardziej się zazębia. Zatem zarzut oddalony. Dalej słyszane już przeze mnie kilkakrotnie przegadanie całości. Moim zdaniem kolejna wada, która raczej jest zaletą, bo dialogi są po prostu prześwietne. Poczynając od rozmówek pełnych fabularnych smaczków i dużo bardziej subtelnego humoru niż uprzednio, a kończąc na zapadających w pamięć monologach. Reasumując: nie widzę jakiś szczególnych wad w opowiadanej historii. Co najważniejsze, jest sensowna i ani razu nie miałem wrażenia, że straciłem wątek. Do tego dostajemy dużo dobrze pomyślanych zwrotów akcji i feelsów pod samiutki koniec. Fabuła jest po prostu dobra i w sumie tyle powinno wam wystarczyć.

NYA? Zawsze.

WAIFU LOVE
O postaciach mógłbym napisać osobny wpis (nie sądzę aby interesowały was moje waifu compilations, jak się mylę to wyprowadźcie mnie z błędu), a i tak nie ująłbym pewnie wszystkiego co w nich lubię. Wszystkie są świetnie pomyślane, na swój sposób oryginalne i zapadające w pamięć. OK, zdarzają się wyjątki od tych reguł i przypadki mniej charakterne, ale pytam was: co z tego skoro bohaterowie pierwszego planu to istny majstersztyk? Z biegiem czasu każda rozwinęła się w tak dosadny sposób, że definitywnie nie ma w tej serii ani jednej postaci, której nie da się polubić. Po prostu nie ma. Przynajmniej w moim mniemaniu. Tak więc, jak już pisałem, na pierwszy ogień widzowie dostają Hanekawę. Jako, iż ma ona swoich wielu wielbicieli i ja sam uwielbiam jej kotowatą wersję, nie mógłbym uznać tego za wadę. No i na deser mamy porządną walkę plus rozwiązanie ostateczne zależności pomiędzy Tsubasą i Araragim. Historia trzyma poziom i zachęca do dalszego oglądania, a co ciekawe, na początku w ogóle nie widać w pobliżu głównego bohatera serii. W końcu dostajemy odświeżoną kotkę paradującą w piżamie, czego tu nie lubić? Dalej Hachikuji – tutaj wszystko wywraca się o 180 stopni i byłem porządnie zaskoczony rozwojem wydarzeń. Może lekko przesadzam, ale nie da się ukryć, iż wpłynęło to pozytywnie na odbiór. Tak zatem pełny pozytywnych wrażeń sięgnąłem po opowieść o Nadeko Sengoku. I w sumie już wtedy wiedziałem, że dalej może być tylko lepiej.

SSSSSSSSSSSSSSuper.

Dostaliśmy tutaj w sumie mało postaci, lekko nudny początek (wiem, czepiam się), ale wszystko zostało nadrobione zwrotami akcji i tym co dane nam było oglądać. Dostaliśmy motor napędowy już do samego końca serii i chyba ta część Monogatari Series: Second Season podobała mi się najbardziej. Ci co oglądali raczej nie są tym zaskoczeni. W sumie po tym jak Nadeko osunęła się w cień dając początek losom Shinobu bałem się trochę czy aby na pewno twórcy utrzymają tak wysoki poziom do końca i nie zniszczą całości zakończeniem. Moje obawy okazały się bezpodstawne, paradująca na ekranie blond wampirzyca nie mogła źle wypaść. I nie wypadła.

Na koniec coś na co czekałem od pierwszego odcinka z wielkimi nadziejami na przywrócenie do łask mojej ulubionej bohaterki gdy jeszcze miałem na stażu obejrzane tylko Bakemonogatari – Hitagi. Niestety tutaj się srogo zawiodłem. I to właśnie z powodu tego, że od jakiegoś czasu twórcy nie dają mi żadnych powodów abym znów zaczął lubić fioletowowłosą dziewoję. Nawet nie chodzi już o ścięcie włosów czy zmieniony charakter. Senjougahary było po prostu za mało! Poza paroma scenami nie ma jej na ekranie prawie w ogóle, a jak już się łaskawie pojawia to... w rozmowach telefonicznych. Niby dzięki temu mogliśmy bliżej poznać tajemniczego Kaiki’ego i to co łączyło go z wspomnianą niewiastą, ale trochę tęsknię za docinającym sobie duetem z pierwszej serii. Co do samej jakości historii, znów jest świetnie i do tego dostajemy bardzo wysmakowane zakończenie. Jest zrobione z wyczuciem i jak widać ludzie odpowiedzialni za drugi sezon Monogatari Series doskonale wiedzieli jak chcą całość zamknąć. I podsycić przy okazji apetyt na kolejne przygody Araragiego i spółki.

Zabiję twojego fryzjera. Obiecuję.

CZARNY
Kreska. Uważam, że bardzo rozwinęła się od pierwszej serii. Tła są przepiękne. Kolorowe, pełne pastelowych barw, przyjemnych kolorów - tworzą niesamowity klimat całości. Wyglądają po prostu jak nowoczesne obrazy postawione za doskonale zaprojektowanymi i narysowanymi postaciami. Każda z nich ma cechy charakterystyczne po których możemy ją rozpoznać na co składa się też doskonała praca aktorów. Wszystkie openingi i ogółem cała warstwa muzyczna nie odstaje zatem technikalia możemy już zostawić za sobą. A jakby ciekawiło was jaki utwór spodobał mi się ze wszystkich najbardziej, zapraszam poniżej.

http://youtu.be/8SwCnmUI8QI


Koniec końców możecie uznać, że ten wpis to wyraz mojego fanboystwa bo piszę w prawie samych superlatywach, ale co poradzę – poprawiono chyba wszystko co mogło w poprzednich seriach chociaż trochę uwierać i zaserwowano nam genialny drugi sezon. Trochę smutno mi będzie oczekując na ciąg dalszy, ale kocham, to poczekam.